Fed tworzy grupa biurokratów, która odgórnie wyznacza cenę kapitału - mówi Matthew Tyrmand, ekonomista, inwestor, syn Leopolda Tyrmanda.

Jakieś nowe lektury na nowojorskiej półce młodego amerykańskiego libertarianina?

Jest taka rzecz, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie i pomogła uporządkować pewne przemyślenia, które od dawna chodziły mi po głowie. To książka „Exorbitant privilege” („Nadzwyczajny przywilej”). Napisał ją ekonomista z Berkeley Barry Eichengreen. Chyba pierwszy raz w życiu spodobało mi się coś napisanego przez tamtejszego akademika (Berkeley uchodzi w USA za dość lewicową uczelnię – red.).
„Nadzwyczajny przywilej” to określenie wymyślone w latach 60. przez francuskie władze. Opisywało ono ogromne i, ich zdaniem, niezasłużone korzyści, jakie gospodarka Stanów Zjednoczonych czerpie z tego, że dolar jest globalną walutą rezerwową.
Eichengreen pokazuje konsekwencje tego stanu rzeczy. To jak status dolara rozleniwiał nasze społeczeństwo. Zmieniał jego strukturę konsumpcji. Sprawiał, że w przeciwieństwie do innych, przez całe dekady nie musieliśmy się martwić kwestią zadłużenia. Efekt widzimy dziś, gdy Ameryka stoi u progu bankructwa.

Pomysł, że bank centralny ma łagodzić skutki kryzysu, jest przeciwny idei Miltona Friedmana

Na serio myśli pan, że Ameryka może zbankrutować?

Jestem o tym przekonany. USA i inne państwa rozwinięte są niewypłacalne, nie ma szans, by kiedykolwiek wyprodukowały czy zarobiły tyle, żeby spłacić zobowiązania. Jedynym sposobem, za pomocy którego Ameryka wciąż utrzymuje się na powierzchni, jest stałe zwiększanie bazy monetarnej poprzez dodruk pieniądza. To klasyczna droga po równi pochyłej, którą szło już wiele mocarstw w historii. Najpierw mamy młode i prężne państwo rozbudowujące potęgę dzięki pracowitości i pomysłowości. Potem pojawiają się krótkowzroczni i skorumpowani politycy, schlebiają oni zachciankom ludu i swoim do tego stopnia, że w końcu kraj staje wobec widma bankructwa. Tak samo jest dziś w Ameryce. Wydajemy coraz więcej. Czy to na wspieranie nierentownych przedsięwzięć biznesowych, czy na opiekę socjalną.
Ale Ameryka z powodu „nadzwyczajnego przywileju” jest wyjątkiem: zadłuża się przecież w dolarach. W pieniądzu, którego podaż kontroluje. A popyt na dolary będzie zawsze. W końcu to rezerwowa waluta świata.
I to jest niebezpieczeństwo, przed którym ostrzega Eichengreen. Jego zdaniem idąc dalej drogą beztroskiego zwiększania długu Stany Zjednoczone mogą stanąć oko w oko z bardzo realnym problemem pęknięcia zaufania wobec dolara. Pojawiają się waluty rezerwowe: juan, jen, marka niemiecka (jestem przekonany, że euro nie przetrwa), albo jakiś koszyk dóbr oparty na mieszance walut i surowców. Wraz z tym pęknięciem koszty obsługi amerykańskiego długu wystrzelą w górę, związana z tym depresja gospodarcza będzie dużo głębsza niż wielki kryzys lat 30.

Brzmi to dość przerażająco. A czy są u Eichengreena jakieś drogi wyjścia z tej ponurej sytuacji?

Odwołuje się do zdrowego rozsądku. Do założenia, że można utrzymywać gospodarki narodowe na zdrowych solidnych podstawach. Ale ja w to nie wierzę.

Dlaczego?

Bo przeczy temu choćby koncepcja banku centralnego, która jest antykapitalistyczna. Fed tworzy grupa biurokratów, która odgórnie wyznacza cenę kapitału. To źródło większości ekonomicznych problemów współczesnego świata. Cenę wszystkiego powinien ustalać rynek, który jest zbiorową mądrością jego uczestników, a nie urzędnicy. Pomysł, że bank centralny ma łagodzić skutki kryzysu, jest przeciwny idei Miltona Friedmana. Nie sądzę, by tworząc teorię monetarystycznej polityki fiskalnej przewidywał skalę interweniowania na rynku ze strony Rezerwy Federalnej, Banku Anglii, EBC czy Banku Japonii. To się może tylko źle skończyć. I jeszcze jedna rzecz: społeczeństwo – przynajmniej w Ameryce – nawykło do życia ponad stan i każdy dostrzega tylko czubek własnego nosa. Rząd zabił ducha przedsiębiorczości i stworzył mentalność totalnej zależności od państwa. I wszystkim jest w takim położeniu dobrze. Nikt nie naruszy status quo. Bo nikt nie myśli już o dobru wspólnym.