Gdyby na Bliskim Wschodzie nie było tyle ropy, zachodnie mocarstwa nie poniosłyby tylu porażek. A tamtejsi rządzący nie traciliby władzy.
Nacjonalizacja przemysłu naftowego przez Iran otworzyła Winstonowi Churchillowi drogę do odzyskania władzy we własnym kraju. Stary wyga oskarżył laburzystów o dopuszczenie do utraty przez koncern Anglo-Persian Oil kluczowych złóż ropy, co zachwiało bezpieczeństwem energetycznym Wielkiej Brytanii. Przestraszeni wyborcy zagłosowali więc na konserwatystów, a Churchill zaraz po objęciu posady szefa rządu zaczął spełniać dane narodowi obietnice. Aby odzyskać irańskie pola naftowe dla imperium, musiał obalić rząd premiera Iranu dr. Mohammada Mosaddegha, organizując w dawnej Persji zamach stanu. Jednak służby specjalne Jej Królewskiej Mości nie mogły tego dokonać bez wsparcia Amerykanów. Brytyjski przywódca postanowił więc wciągnąć do spisku prezydenta USA. Tym sposobem latem 1953 r. Winston Churchill, którego decyzje czterdzieści lat wcześniej rozpoczęły wyścig mocarstw do bliskowschodnich złóż ropy, zainicjował zdarzenia prowadzące w tej rozgrywce do bolesnej porażki Zachodu.
Rosnący apetyt
Nim wybuchła II wojna światowa, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone podzieliły Bliski Wschód pomiędzy swoje koncerny. W Iranie monopol na wydobycie, przetwarzanie i sprzedaż ropy naftowej miał brytyjski Anglo-Persian Oil Company. Na terenie Iraku takie same prawa zaanektowała spółka Iraq Petroleum Company (IPC), której akcje Londyn, Waszyngton i Paryż rozdzieliły między dwa koncerny brytyjskie (Anglo-Persian Oil i Shell), trzy amerykańskie (Standard Oil Company of New Jersey, Mobil i Texaco) i jeden francuski (Compagnie Francaise de Petrole). Z kolei złoża surowca w Arabii Saudyjskiej przejęły dwie korporacje z USA Socala i Texaco oraz Anglo-Persian Oil. Na wyspie Bahrajn władał Socal, zaś mały, ale wyjątkowo zasobny w ropę Kuwejt rozparcelowały między siebie Anglo-Persian Oil i Gulf.
Innym firmom oraz krajom skutecznie zamknięto dostęp do bliskowschodnich złóż. Również mieszkańcy tamtego rejonu świata mogli liczyć na bardzo skąpe udziały w zyskach. Mimo to i tak dla koczowniczych ludów, tworzących jeszcze wspólnoty plemienne, niespodziewana oferta w postaci zdobyczy nowoczesnej techniki i niespotykanej wcześniej ilości gotówki początkowo wydawała się bajeczna. Jednak ludzie mają to do siebie, że niezwykle szybko przyzwyczajają się do luksusów.
Pierwszy tę prawidłowość potwierdził król Arabii Saudyjskiej Ibn Saud. Po wybuchu II wojny światowej nastąpił gwałtowny spadek liczby pielgrzymów odwiedzających Mekkę, co boleśnie odbiło się na dochodach monarchy. Jedynie koncerny eksploatujące pola roponośne regularnie przekazywały opłaty koncesyjne. Dla króla, który jeszcze dekadę wcześniej był biedny jak mysz kościelna, teraz okazywały się one zbyt małe. Zażądał więc od nafciarzy podniesienia opłat, grożąc w razie odmowy wyrzuceniem ich z Arabii. Zarząd Anglo-Persian Oil natychmiast poprosił Londyn o wsparcie. Ciągłość dostaw paliwa dla armii stanowiła wówczas dla Wielkiej Brytanii sprawę priorytetową i premier Churchill zadecydował o zagwarantowaniu Ibn Saudowi regularnych wypłat dotacji z brytyjskiego budżetu. Jako specjalny bonus zaoferował też pomoc naukowców w walce z plagą szarańczy.
Dziwnym trafem większość członków naukowej ekspedycji w głąb pustyni stanowili geolodzy, co nie uszło uwagi amerykańskich nafciarzy. Zaalarmowali oni administrację prezydenta Franklina D. Roosevelta, że Brytyjczycy próbują omotać saudyjskiego władcę, być może po to, aby pozbyć się amerykańskich firm z Arabii. Na wszelki wypadek więc i Roosevelt zgodził się objąć króla Ibn Sauda programem pomocowym Lend-Lease.
Druga wojna światowa przyniosła więc Półwyspowi Arabskiemu napływ jeszcze większej gotówki. „Arabowie zareagowali nową orgią ekstrawagancji i niegospodarności, której towarzyszyło zakrojone na szeroką skalę narastanie korupcji w najwyżej postawionych kręgach” – zapisał we wspomnieniach Harry St. John Philby, doradca Ibn Sauda. Tak udobruchany władca pozwolił w 1943 r. rządowi USA sfinansować budowę rurociągu o długości 1600 km z pól naftowych Arabii, przez Syrię do portu Sidon w Libanie. Inwestycja za 200 mln ówczesnych dolarów zabranych z kieszeni podatników wymagała stałej ochrony. Tym sposobem Amerykanie nie tylko umocnili pozycję swoich koncernów, ale przy okazji zyskali pretekst do bezpośredniego zaangażowania politycznego i militarnego na Bliskim Wschodzie. Przypieczętowaniem tego sukcesu stała się w lutym 1945 r. wizyta Franklina D. Roosevelta u króla Ibn Sauda. Wracający z konferencji w Jałcie prezydent USA przyjął monarchę na pokładzie krążownika „Quincy”. Po przyjacielskiej rozmowie król sprezentował Rooseveltowi zestaw bogato zdobionych szabel i sztyletów. Prezydent w rewanżu obiecał samoloty bojowe. Trzy dni później do Arabii zawitał, również wracając z Jałty, Winston Churchill. Znając słabość gospodarza do luksusowych samochodów, w prezencie przywiózł mu opancerzonego rolls-royce’a. Nic dziwnego, że tak rozpieszczany monarcha miał coraz większy apetyt.
Amerykanie na królewskim dworze
Korumpowanie Ibn Sauda nie było oczywiście bezinteresowne. Zarówno przywódcy Wielkiej Brytanii, jak i USA mieli świadomość, że pod pustynią na Półwyspie Arabskim znajdują się największe na świecie złoża ropy. W tym wyścigu Amerykanie zdobyli przewagę nad Brytyjczykami, gdy okazali się głównymi zwycięzcami w II wojnie światowej i mogli zaoferować najwięcej profitów. W zamian oczekiwali zgody na utworzenie spółki podobnej do Iraq Petroleum Company (IPC), która otrzymałaby monopol na eksploatację złóż ropy w królestwie Saudów. Jej powstanie oznaczało anulowanie zawartego w latach 20. „porozumienia czerwonej linii”. Przyzwolenie Anglo-Persian Oil kupiono dość łatwo, oferując większe kontrakty długoterminowe na wydobycie surowca w Kuwejcie oraz pomoc przy budowie nowych rurociągów. Opór stawił jednak fra ncuski koncern Compagnie Francaise de Petrole (CFP) oraz twórca „czerwonej linii” ormiański milioner Calouste Gulbenkian. Tych niewygodnych konkurentów postanowił wyeliminować z gry szef Standard Oil Eugene Holman, ogłaszając, że udziały obu inwestorów w Iraq Petroleum Company wygasły podczas wojny.
Francuzi bojąc się reakcji amerykańskiego Departamentu Stanu, protestowali dość słabo, z kolei Gulbenkian zademonstrował, że lepiej z nim nie zadzierać. Krewki Ormianin wynajął cieszącego się znakomitą renomą prawnika sir Cyrila Radcliffe’a i namówił CFP, żeby wspólnie pozwać Standard Oil i kierownictwo IPC.
Szykujący się proces stulecia o Bliski Wschód natychmiast stał się głośny, a publiczne pranie brudów było bardzo nie na rękę Amerykanom. W specjalnym piśmie do brytyjskiego Foreign Office Departament Stanu USA ostrzegał, że szykuje się skandal, który może przynieść szkodę „międzynarodowej przyjaźni” obu krajów. Amerykańskim dyplomatom udało się wkrótce namówić CFP do rezygnacji z roszczeń w zamian za przywilej aż sześciokrotnego zwiększenia limitów wydobycia z pól naftowych w Iraku. Z kolei osamotniony Calouste Gulbenkian licytował do końca. Dzień przed rozpoczęciem procesu w listopadzie 1948 r. do hotelu Aviz w Lizbonie, gdzie wówczas mieszkał, przybyli wspólnie wysłannicy siedmiu największych koncernów naftowych. Negocjowano z Ormianinem do drugiej w nocy, aż wreszcie zgodził się na wymazanie „czerwonej linii” w zamian za zachowanie 5 proc. udziału w inwestycjach na terenie Iraku i dożywotni, stały kontyngent ropy, przekazywany jako danina przez wszystkie koncerny.
Ugoda otworzyła drogę do powołania w Arabii Saudyjskiej przez amerykańskie korporacje spółki Aramco (Arabian American Oil Company).
Wkrótce w Zahranie wyrosło na pustyni niezwykłe miasto, jakby przeniesione wprost z Teksasu. Domki z zielonymi ogrodami i trawnikami, kina, baseny, korty tenisowe, boisko baseballowe. Jedyny dysonans stanowił wysoki płot z drutu kolczastego otaczający miejscowość i rozciągające się za nim bezkresne piaski.
Ta enklawa od samego początku wzbudzała wrogość tubylców, choć Amerykanie wykonywali przyjazne gesty, finansując budowę pierwszych na Półwyspie Arabskim utwardzonych dróg, a także szkół i szpitali. Poprawie relacji nie sprzyjał też rosnący apetyt Ibn Sauda. Zwłaszcza że monarcha dowiedział się o tym, iż w dalekiej Wenezueli tamtejszy minister ds. nafty Perez Alfonso zmusił zagraniczne koncerny, by oddawały jego państwu 50 proc. zysków.
Hasło „pół na pół” bardzo spodobało się królowi. Przestały mu wystarczać drobne grzeczności, takie jak darmowe wycieczki do USA dla całej królewskiej rodziny (prawie 100 osób), pokoje w najdroższych hotelach, luksusowe samochody w prezencie czy egzotyczne potrawy przywożone samolotami z USA do Rijadu. Władca na początek przetestował Aramco, żądając sfinansowania budowy zupełnie zbytecznej linii kolejowej z Rijadu do Zahranu. Kosztowała ona 160 mln ówczesnych dolarów. Gdy powstała, zaproponował podpisanie układu podobnego jak w Wenezueli, czyli oddania mu połowy zysków.
Postawione pod ścianą Aramco poprosiło w listopadzie 1950 r. o wsparcie rząd USA. Zastępca sekretarza stanu George McGhee, który sam wcześniej był właścicielem firmy naftowej, opracował wówczas zręczny plan wyjścia z opresji kosztem podatników. Spółka Aramco miała przekazywać Arabii Saudyjskiej dodatkowe subsydia poza opłatami koncesyjnymi, które Departament Skarbu zakwalifikował jako podatek dochodowy płacony za granicą. To umożliwiało zastosowanie przepisów ustawy o unikaniu podwójnego opodatkowania. Dzięki temu spółki naftowe wchodzące w skład Aramco nie płaciły już podatku od dochodu w USA. Pomysł, nazwany „złotą sztuczką”, pozwolił przekazać do skarbca Ibn Sauda już w pierwszym roku 50 mln dol. subsydiów, rząd USA nie musiał zabiegać o zgodę Kongresu na dotowanie obcego państwa, a cały proceder łatwo było ukryć przed opinią publiczną. Wkrótce pięć największych amerykańskich firm naftowych płaciło dwie trzecie swoich podatków za granicą, głównie w krajach arabskich. Co wcale nie martwiło prezydenta Harry’ego Trumana, ponieważ dzięki temu umacniano amerykańskie wpływy na Bliskim Wschodzie.
Arogancki księgowy z Glasgow
Dużo mniejszą finezją wykazywała się Wielka Brytania, usiłując utrzymać monopol Anglo-Persian Oil w Iranie. Gdy w 1941 r. w Londynie zaczęto podejrzewać szacha Pahlawiego o sprzyjanie Hitlerowi, do Persji wkroczyły wojska brytyjskie oraz sowieckie, zaś władcę zmuszono do abdykacji na rzecz dwudziestoletniego syna. Okupację oficjalnie zakończono w 1946 r., ale Reza Pahlawi był przez poddanych postrzegany jako angielska marionetka, we wszystkim zależna od przewodniczącego rady dyrektorów Anglo-Persian Oil sir Williama Frasera. Sam twierdził potem, że z powodu młodego wieku długo pozostawał nie do końca tego świadom. Choć często stykał się z nadużyciami korporacji.
„Następnie dowiadywaliśmy się, że firma naftowa tworzyła własne marionetki, ludzi stających na jej rozkaz na baczność, była więc ona w naszych oczach czymś w rodzaju potwora, niemal rządem w łonie rządu irańskiego” – opowiadał szach w 1975 r. w wywiadzie udzielonym angielskiemu dziennikarzowi Anthony’emu Sampsonowi. Gdy koncern poczynał sobie coraz bardziej arogancko, brytyjskie władze na własne życzenie utraciły nad nim kontrolę. Dwa stanowiska dyrektorskie z prawem weta pozostające w gestii rządu powierzono emerytowanemu marszałkowi polnemu Alanowi Francisowi Brooke’owi oraz byłemu dyrektorowi poczty sir Thomasowi Gardinerowi, czyli osobom niemającym zielonego pojęcia o przemyśle naftowym. Również stojący na czele korporacji Szkot wzbudzał liczne kontrowersje. Pracujący dla Foreign Office dyplomata Kenneth Younger w połowie 1951 r. ostrzegał rząd w specjalnym memorandum: „Sir William Fraser jest niewątpliwie bardzo dobrym biznesmenem, w wąskim sensie tego słowa, jednakże ilekroć spotykałem się z nim, czy to na posiedzeniach ministerialnych, czy gdzie indziej, w ciągu tych miesięcy robił na mnie wrażenie człowieka o zupełnie drugorzędnych intelekcie i osobowości”. Younger dodawał także, iż szef Anglo-Persian Oil „wydaje się (...) mieć typową dla księgowego z Glasgow pogardę dla wszystkiego, co nie daje się wykazać w zestawieniu bilansowym”.
W tym czasie nasilały się w Iranie żądania wprowadzenia zasady pół na pół. Propagował ją przywódca największej organizacji politycznej Frontu Narodowego dr Mosaddegh. A gdy brytyjscy nafciarze ją odrzucili, zażądał nacjonalizacji całego przemysłu wydobywczego.
Tymczasem irański premier Haj Ali Razmara za przyzwoleniem szacha podpisał z Fraserem umowę określającą stałą opłatę koncesyjną Anglo-Persian Oil w wysokości 4 mln funtów rocznie. Irańczykom kwota ta wydała się śmiesznie mała i kraj ogarnęło wrzenie. Cztery dni po parafowaniu dokumentu 7 marca 1951 r. premier zginął, zastrzelony przez zamachowca. Nawet wprowadzenie po tym wydarzeniu stanu wyjątkowego nie uspokoiło Irańczyków. Bojąc się rewolucji, Pahlawi, na żądanie parlamentu, powierzył stanowisko premiera Mohammadowi Mosaddeghowi. Ten zaś zaraz po objęciu urzędu 1 maja 1951 r. ogłosił nacjonalizację całego przemysłu naftowego. Co ciekawe, o poparciu Stanów Zjednoczonych zapewniał go wówczas ambasador USA w Iranie Henry Grady.
Przebieg wydarzeń zupełnie zaskoczył brytyjski rząd. Laburzystowski premier Clement Attlee znalazł się w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji. Trudno mu było uzasadnić interwencję zbrojną na Bliskim Wschodzie, skoro sam odpowiadał za znacjonalizowanie kluczowych gałęzi brytyjskiej gospodarki. Do tego jeszcze prezydent USA Harry Truman jasno dał do zrozumienia Londynowi, że nie pozwoli skrzywdzić Mosaddegha.
Początek końca
Niezdecydowanie Attlee’ego w przeddzień przedterminowych wyborów przyniosło w październiku 1951 r. władzę konserwatystom. Ich lider Winston Churchill obiecał wyborcom twardą walkę w obronie strategicznych interesów państwa. Wkrótce brytyjskie flota i lotnictwo zablokowały irańskie porty, a Anglo-Persian Oil poprosił inne koncerny, żeby nie kupowały ropy wydobywanej na jego byłych polach naftowych. Embargo zrujnowało irańską gospodarkę, lecz dr Mosaddegh utrzymywał władzę.
Zdesperowany Churchill nakazał więc wywiadowi MI6 przygotowanie planu obalenia niewygodnego premiera. Okazywało się to jednak nierealne, dopóki Stany Zjednoczone opowiadały się po stronie Mosaddegha. Wszystko się zmieniło, gdy wybory w 1952 r. wygrał w USA stary znajomy Churchilla z czasów II wojny światowej gen. Dwight Eisenhower. Wystarczyła krótka rozmowa obu przywódców, aby nowy prezydent nakazał CIA pomóc Anglikom w obaleniu Mosaddegha. Akcji nadano kryptonim „Operacja Ajax”, zaś jej koordynacją zajął się rezydent Centralnej Agencji Wywiadowczej w ambasadzie USA w Teheranie Kermit Roosevelt jr.
Według brytyjskiego wywiadu na nowego premiera najlepiej nadawał się irański generał w stanie spoczynku Fazlollah Zahedi. CIA przekazała mu więc 60 tys. dol., aby przekonać do podjęcia się tej roli. Potem, według raportów pisanych przez Kermita Roosevelta, w każdym tygodniu wypłacano po 11 tys. dol. różnym parlamentarzystom, kupując ich głosy. Mimo to pierwsza próba przewrotu wojskowego nie udała się. Mosaddegh dowiedział się o spisku i rozkazał armii aresztować uczestników. CIA zdążyła jednak ukryć generała Zahediego, zaś Pahlawi uciekł za granicę.
Roosevelt się nie poddał i naprędce 19 sierpnia 1953 r. zorganizował przy udziale wszystkich agentów rozruchy na teherańskim bazarze. Współpracujący z CIA Irańczycy poprowadzili rozwścieczony gospodarczym krachem tłum na siedzibę Frontu Narodowego. Walki uliczne złamały jedność armii i część jednostek wystąpiła przeciwko rządowi. Wkrótce dr Mosaddegh trafił do aresztu domowego, którego nie opuścił aż do końca życia. Nowy premier Fazlollah Zahedi natychmiast wysłał depeszę do Rzymu, prosząc szacha o powrót do ojczyzny.
Winston Churchill mógł sobie pogratulować sukcesu, ale radość Brytyjczyków trwała krótko. Amerykanie nie zamierzali ponosić wydatków bez udziałów w zyskach. Anglo-Persian Oil mógł wrócić do Iranu, ale tylko jako udziałowiec nowej firmy eksploatującej lokalne złoża ropy. Na konferencji w grudniu 1953 r. w Londynie przedstawiciele rządów i największych korporacji naftowych ustalili, że angielskiemu koncernowi (postanowił zmienić nazwę na budzące mniej złych skojarzeń British Petroleum) przypadnie 40 proc. udziałów w nowo tworzonej spółce National Iranian Oil Company (NIOC). Resztę akcji podzieliły między siebie firmy amerykańskie. Wkrótce irańska ropa wróciła na światowe rynki.
To, co ucieszyło Zachód, dla coraz bardziej nacjonalistycznie nastawionych mieszkańców Bliskiego Wschodu stanowiło kolejny siarczysty policzek. Arabowie i Persowie czuli się poniżeni i okradani przez „imperialistów”. Dla nich dr Mosaddegh był bohaterem walczącym o słuszną sprawę. Te nastroje nasiliły się w 1956 r., gdy po nacjonalizacji Kanału Sueskiego przez rząd Gamala Nasera Wielka Brytania i Francja wysłały swoje wojska do Egiptu. Zbrojna interwencja zakończyła się kompromitacją byłych mocarstw, które musiały zrejterować po ultimatum postawionym wspólnie przez USA i ZSRR.
Ale czarę goryczy przelała decyzja nowego dyrektora generalnego Standard Oil Monroe Rathbonea. Amerykański koncern musiał stawić czoło taniej ropie ze Związku Radzieckiego. Aby obniżyć ceny bez spadku zysków, Rathbone w sierpniu 1960 r. zdecydował, wbrew oporowi części rady dyrektorów, że Standard Oil obniży o ok. 10 proc. daniny przekazywane bliskowschodnim rządom.
„Wiceprzewodniczący Harold Snow, milczący matematyk, który cierpliwie wynegocjował porozumienie irańskie przed sześciu laty, płakał, jak mówił jeden z jego kolegów, po otrzymaniu wiadomości o decyzji” – opisuje Anthony Sampson w książce „Siedem sióstr”. W ślad Standard Oil poszły pozostałe koncerny i na Bliskim Wschodzie nagle wydarzyło się coś na pierwszy rzut oka zaskakującego. Śmiertelnie dotąd skłócone kraje arabskie oraz Iran w obliczu wspólnego wroga dostrzegły, jak wiele je łączy. Na wrześniową konferencję do Bagdadu w 1960 r. premier Iraku al-Karim Kasim zaprosił przedstawicieli: Iranu, Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej oraz posiadającej olbrzymie złoża Wenezueli. W tym czasie kraje te dostarczały 86 proc. ropy sprzedawanej na światowych rynkach. Już to powinno wywołać niepokój mocarstw i koncernów. Tym bardziej że konferencję organizowano pod hasłem stworzenia „kartelu, który stanąłby do konfrontacji z kartelem”. Jednak założoną wówczas Organizację Krajów Eksportujących Ropę Naftową OPEC mało który z zachodnich polityków traktował poważnie. I to był największy błąd.