Za terminem „państwo” ukrywa się cała masa jak najbardziej prywatnych obywateli. Przypomina to trochę powiedzenie o szampanie jako napoju, który „pije klasa robotnicza ustami swoich najlepszych przedstawicieli”.
Osobiście jestem przeciwny posiadaniu przedsiębiorstw przez państwo i nie przekonuje mnie argument, że są one strategiczne. Tę kwestię całkowicie można rozwiązać poprzez ustawę o stanie wojennym i sytuacjach nadzwyczajnych, która wyposaży rządzących w odpowiednie instrumenty na wypadek takiej potrzeby.
Jednak skoro, jak zewsząd słyszę, państwo musi być właścicielem strategicznych przedsiębiorstw, to warto, żeby wypracować mechanizmy i zwyczaje, które pozwolą firmom w miarę sprawnie i konkurencyjnie funkcjonować w tym ułomnym modelu. Konkurencja bowiem w zasadzie w każdym sektorze coraz bardziej się zaostrza i ograniczanie firm należących do państwa w zakresie dostępu do zasobów ludzkich może mieć fatalne konsekwencje.
Przede wszystkim trzeba całą rzecz spersonalizować i przestać się chować za parawan pt. państwo. Powiedzmy sobie szczerze i otwarcie, że tymczasowymi właścicielami („w arendzie”, jak dawniej mawiano) spółek państwowych jest Pan Minister Mikołaj Budzanowski i jego szef Pan Premier Donald Tusk. I niech Ci Panowie wezmą za te spółki pełną odpowiedzialność – choć w minimalnym stopniu odpowiadającą odpowiedzialności prywatnego przedsiębiorcy.
Zatem niech powołują do zarządów tych spółek kogo chcą i komu ufają i niech im ustalają pensje, jakie im się żywnie podoba. Jedyna różnica w tym zakresie między biznesem państwowym i prywatnym powinna być taka, że ci pierwsi muszą to robić jawnie. Po co urządzać te wszystkie przedstawienia z konkursami, radami nadzorczymi i innymi parawanami? To zresztą też powinna być sprawa właściciela – jakimi sposobami i przy pomocy jakich narzędzi zamierza owe zarządy powoływać.

Do zarządzania państwowymi spółkami nie ustawiają się kolejki. Niskie zarobki, podważanie kompetencji. Dobremu menedżerowi to niepotrzebne

Kolejną sprawą, którą warto poruszyć w kwestii spółek, którymi rządzi minister Budzanowski, są płace i tzw. ustawa kominowa. Płace w tych spółkach budzą niebywałe emocje wśród ludzi i mediów. Trudno naprawdę spotkać się z komentarzem, że osobom, którym w zarządzanie został powierzony olbrzymi majątek, trzeba dobrze płacić. Tutaj zresztą minister Budzanowski i premier Tusk mają dość ograniczone pole manewru. Poziom płac na najwyższych stanowiskach menedżerskich wyznacza rynek i naprawdę niezwykle trudno pozyskać kogoś sensownego do zarządzania, oferując mu kompletnie oderwane od realiów rynkowych zarobki.
Jeśli ktoś uważa, że do zarządzania w tych spółkach ustawi się długa kolejka kompetentnych chętnych – to jest w błędzie. Pomijając już nawet zarobki, praca w tego typu firmach ma wiele negatywnych konsekwencji dla zainteresowanych. Przede wszystkim natychmiast zaczynają być kwestionowane kompetencje danego menedżera i pojawiają się sugestie, że jego nominacja jest związana z jego politycznymi koneksjami. I to zupełnie niezależnie od tego, co wcześniej robił i jakie osiągał wyniki. Ponadto osoba taka znajduje się non stop na świeczniku i każdy jej krok jest skrupulatnie śledzony i komentowany. Tego typu problemów nie mają menedżerowie w spółkach prywatnych.
Jeśli teraz połączymy te uciążliwości z oczekiwaniami wyznawców ustawy kominowej, to szybko może się okazać, że jakość kadry menedżersko-zarządzającej będzie się systematycznie pogarszać, a co za tym idzie również wyniki kierowanych przez nią spółek. Populizm w Polsce ma wzięcie. Nie spotkałem osoby z kręgów rządzącej koalicji, która uważałaby, że ustawa kominowa jest dobra (przypomnijmy zresztą, że została ona uchwalona w czasie, gdy Polską rządził związek zawodowy). Wręcz przeciwnie – wszyscy rozmówcy przerzucają się przykładami jej szkodliwości. Jednak chętnych, żeby wyrzucić ją do kosza – nie widać. Nie ma odważnych, którzy otwarcie zechcieliby się przeciwstawić rzeczy jawnie sprzecznej ze zdrowym rozsądkiem.
Obawiam się zatem, że zamiast działać jasno, prosto i otwarcie, będą wyszukiwane najróżniejsze patenty, żeby móc tym ludziom płacić przynajmniej ocierające się o rynkowe realia pieniądze.