Dobrze byłoby, żeby ta historia stała się tematem reportażu „zza kulis”. Zaangażowanie firm z połowy Europy, zwroty akcji, pełne napięcia negocjacje toczące się po nocach, rozprawy sądowe, rzesze prawników po jednej i drugiej stronie, ale przede wszystkim olbrzymie pieniądze, liczone w setkach milionów euro.
Jak to wszystko wyglądało, nie wiemy. Ponoć sprawa była finalizowana od kilku miesięcy. Obydwu stronom trzeba oddać to, że nie padło żadne niepotrzebne słowo i nikt z zewnątrz nie wiedział, iż jeden z najbardziej osobliwych sporów w historii polskiego, a może nawet europejskiego biznesu ostatnich lat jest bliski zakończenia. Wiemy tyle, że do porozumienia doszło i za jakie pieniądze. Telekomunikacja Polska zawarła ugodę z firmą DPTG, której głównym punktem jest kwota odszkodowania, jaką TP zapłaci Duńczykom – 550 mln euro, czyli ok. 2,4 mld zł.
I cóż w tym ekscytującego poza robiącą wrażenie sumą? Jednak jest tu kilka ciekawych elementów. Na przykład to, że TP poniosła koszty umowy, której sama nie zawarła. Mało kto dzisiaj pamięta, że państwowy, wywodzący się jeszcze z PRL monopolista telekomunikacyjny nazywał się Przedsiębiorstwo Państwowe Polska Poczta, Telegraf i Telefon. I to właśnie owa PPTiT zleciła Duńczykom budowę pierwszej wielkiej magistrali światłowodowej w naszym kraju. Duńczycy zagwarantowali sobie blisko 15 proc. zysku ze światłowodu przez kolejnych 15 lat. Wtajemniczeni twierdzą, że doszło do tego w niekoniecznie przejrzystych okolicznościach – nie za bardzo wiadomo m.in., kto z polskiej strony umowę podpisywał i dlaczego występowała w niej jeszcze jedna nasza państwowa spółka.
Tak czy inaczej te 15 proc. dla Duńczyków to sedno problemu. PPTiT dawno zniknęła z powierzchni ziemi, spadkobiercą prawnym firmy, jeżeli chodzi o telekomunikację, została TP SA, wkrótce zresztą sprywatyzowana. I niedługo potem zaczął się z Duńczykami spór: czy ich wyliczenia są zasadne. DPTG odczekało swoje, po czym 11 (tak, jedenaście) lat temu oddało sprawę do sądów arbitrażowych. I tu zdarzyły się dwie nieprzyjemne dla TP rzeczy: po pierwsze skala roszczeń Duńczyków okazała się gigantyczna, w końcowej fazie sięgnęły ok. 730 mln euro, czyli mniej więcej 3,2 mld zł. Dla porównania: wartość całej polskiej spółki Hawe, wiodącej w naszym kraju, jeżeli chodzi o budowę światłowodów, to 330 mln zł. Światłowody Hawe to w tej chwili 3,5 tys. km, „duński” ma 1,5 tys. Druga nieprzyjemna sprawa dla TP była taka, że po latach zaczęła arbitraż z Duńczykami przegrywać. Sytuacja wyglądała naprawdę groźnie, te trzy miliardy z górką wisiały w powietrzu. Wygląda na to, że w tej sytuacji spółka wybrała jedyną rozsądną taktykę: na ile się da kwestionowała decyzje arbitrów na drodze prawnej, co nie jest wcale takie proste, a z drugiej strony – siadła z Duńczykami do negocjacji i zbijała poziom roszczeń.

Szkoda, że te ponad pół miliarda złotych zasili duńską firmę. TP SA mogłaby je przeznaczyć na dalszy rozwój internetu w naszym kraju

Postępowania arbitrażowe mają bowiem to do siebie, że najczęściej występują w roli straszaka. Rzadko kiedy naprawdę dochodzi do sytuacji, żeby wyrok sądu arbitrażowego był realizowany w pełni i bez zastrzeżeń. Z reguły strony dochodzą do porozumienia na własną rękę i, co ciekawe, moment może być bardzo różny – zarówno przed, jak i po decyzji arbitrów. Właśnie porozumieniem stron kończyły się najsłynniejsze arbitraże dotyczące polskich firm – chociażby konflikt PZU z Eureko czy spór o kontrolę nad Polską Telefonią Cyrfową, ongiś operatorem sieci Era, teraz T-Mobile.
Czy tych 550 mln euro, które musi zapłacić TP, to dużo czy mało? Sądząc po reakcji rynku, czyli niewielkim wzroście kursu akcji operatora po ogłoszeniu ugody – akceptowalnie. Na same wyniki TP cała sprawa wpłynie zapewnie minimalnie, na spór z Duńczykami już dawno temu założono rezerwy. Szkoda tylko, że te pół miliarda euro odpłynie z polskiego rynku telekomunikacyjnego, bo 20 lat temu nikt nie pomyślał, jakie konsekwencje może mieć taka, a nie inna konstrukcja umowy o budowie światłowodu.
PS Przeprosiny
Wiem, że to w dzisiejszych czasach postawa nieszczególnie popularna, ale uważam, że do błędów przyznawać się należy. A taki błąd się przytrafił i polegał na niefortunnych skrótach zapisu niedawnego wywiadu z Andrzejem Klesykiem, prezesem PZU. Czytelnicy w trakcie lektury mogli odnieść wrażenie, że prezes Klesyk rozmawiał z obecnym ministrem skarbu na temat swojego odwołania. Tymczasem sytuacja wspomniana przez szefa PZU miała miejsce przed laty, podczas urzędowania ministra Aleksandra Grada. I za ten błąd przepraszam.