Menedżerowie firm w finansowych tarapatach muszą ocenić, czy niewypłacalność powstała w związku z epidemią koronawirusa. Od tej oceny zależy bowiem, jaki jest termin na złożenie wniosku o ogłoszenie upadłości.
Menedżerowie firm w finansowych tarapatach muszą ocenić, czy niewypłacalność powstała w związku z epidemią koronawirusa. Od tej oceny zależy bowiem, jaki jest termin na złożenie wniosku o ogłoszenie upadłości.
/>
Prawnicy przyznają, że ustawodawca stworzył dla wielu zarządzających biznesem nie lada zagwozdkę. W praktyce może się bowiem okazać, że ktoś kierujący się dobrymi intencjami poniesie odpowiedzialność za to, że błędnie ocenił powód powstania niewypłacalności w biznesie.
Generalna zasada prawa upadłościowego (art. 21 ustawy) jest taka: dłużnik musi złożyć wniosek o ogłoszenie upadłości w ciągu 30 dni od chwili wystąpienia niewypłacalności. Obowiązek ten spoczywa na osobach zarządzających firmą (przede wszystkim chodzi o członków zarządu). Jeśli tego nie zrobią w terminie, mogą odpowiadać prywatnym majątkiem za szkody wierzycieli oraz zobowiązania podatkowe.
Ustawodawca w specustawie koronawirusowej (Dz.U. z 2020 r. poz. 695) postanowił jednak wprowadzić pewną modyfikację od tej zasady. Otóż jeśli podstawa do ogłoszenia upadłości dłużnika powstała w okresie obowiązywania stanu zagrożenia epidemicznego albo stanu epidemii ogłoszonego z powodu COVID-19, a stan niewypłacalności powstał z powodu COVID-19, bieg terminu do złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości nie rozpoczyna się, a rozpoczęty ulega przerwaniu. Po tym okresie termin ten biegnie na nowo.
W uproszczeniu: jeśli biznes pada wskutek koronawirusa, 30-dniowy termin na złożenie wniosku o ogłoszenie upadłości biegnie dopiero od chwili nastania normalności (zniesienie stanu epidemii lub zagrożenia epidemicznego). Czyli od dziś będzie to kilka, a być może nawet kilkanaście miesięcy. Ale jeżeli niewypłacalność wynika z innych przyczyn niż COVID-19, wniosek trzeba złożyć w 30 dni od powstania problemu ‒ niezależnie od obecnie występującego stanu epidemii.
Co to oznacza w praktyce?
‒ Osoby, na których ciąży obowiązek złożenia wniosku o upadłość ‒ głównie będą to członkowie zarządu spółek kapitałowych ‒ stoją przed pewnym wyzwaniem. Muszą bowiem stwierdzić, po pierwsze, co było przyczyną niewypłacalności, a po drugie, kiedy niewypłacalność powstała ‒ wskazuje dr Patryk Filipiak, kwalifikowany doradca restrukturyzacyjny i wspólnik w kancelarii FILIPIAK BABICZ LEGAL.
Wojciech Bokina, doradca restrukturyzacyjny i wspólnik w kancelarii Brysiewicz i Wspólnicy, wyjaśnia, że u części podmiotów łatwo będzie ustalić, że stan niewypłacalności nastąpił w wyniku działania COVID-19. Przychody spadły do zera, koszty są stałe ‒ efekt jasny.
‒ Ale część podmiotów na pewno będzie chciała wykorzystać sytuację i pomimo że od dawna mieli stan niewypłacalności, będą chcieli wykorzystać sytuację i wskażą, że niewypłacalność jest wynikiem działania COVID-19 ‒ zauważa Bokina. I zarazem dodaje, że najtrudniejsze do oceny będą przypadki pośrednie. Bo ‒ jak mówi prawnik ‒ nie brakuje podmiotów, w których były wcześniej różne kłopoty, a koronawirus stał się chorobą współistniejącą.
Potwierdza to Patryk Filipiak.
‒ Przenosząc na gospodarkę terminologię zdrowotną, jeżeli w spółce występowały choroby współistniejące, inne przyczyny pogarszających się wyników (np. zła struktura finansowania, nadmierne i źle strumieniowane koszty ogólne, dysfunkcje logistyczne etc.), to zarząd musi stwierdzić, co było główną i podstawową przyczyną niewypłacalności: przyczyny współistniejące czy epidemia. Wymagać to będzie analizy sytuacji przed epidemią i po jej nastaniu ‒ radzi ekspert.
Taka analiza dla menedżerów spółek znajdujących się na progu upadłości to kwestia kluczowa. Gdy bowiem osoba zobowiązana do złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości zrobi to w terminie wynikającym ze specustawy, zaś sąd następnie uzna, że powinna to zrobić w terminie ogólnym ‒ taki menedżer zapłaci za szkody wierzycieli ze swojego prywatnego majątku.
Ustawodawca w specustawie postanowił wprowadzić domniemanie ‒ zakłada się, że jeśli niewypłacalność powstała w czasie obowiązywania stanu zagrożenia epidemicznego albo epidemii, domniemywa się, że zaistniała z jej powodu. To jednak wierzyciele będą mogli próbować w sądach obalić.
‒ W pierwszej kolejności będą decydować biegli sądowi ‒ w sprawach, gdzie pozwanymi będą członkowie zarządu, co do których wierzyciele będą twierdzić, że nie złożyli wniosków o ogłoszenie upadłości w terminie, bo stan niewypłacalności nie został spowodowany wyłącznie przez COVID-19. Ostatecznie decydować będą sądy cywilne i gospodarcze oraz sądy administracyjne ‒ mówi Wojciech Bokina. Te ostatnie w zakresie odpowiedzialności za zobowiązania podatkowe spółki (zgodnie z art. 116 ordynacji podatkowej odpowiadać za nie mogą członkowie zarządu, pełnomocnicy bądź wspólnicy, jeśli nie złożyli w terminie wniosku o ogłoszenie upadłości).
Pierwotnie rząd chciał, by termin na złożenie wniosku po ustaniu epidemii wynosił trzy miesiące. Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości, tłumaczył, że chodzi o to, by przedsiębiorcy dostali chwilę oddechu i czas na wyprostowanie spraw biznesowych, a nie zostali od razu zobligowani do kompletowania dokumentów potrzebnych do złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości. Rządzący twierdzili, że wielu firmom nawet kwartał by nie pomógł. Ale nie zabraknie takich podmiotów, które już po miesiącu albo dwóch od ustania epidemii zaczną zarabiać i spłacać swoje zobowiązania. W ostatecznie przyjętej i opublikowanej ustawie ograniczono się jedynie do wskazania 30-dniowego terminu z jednoczesnym „opóźnieniem” jego biegu dla podmiotów dotkniętych koronawirusem. Przeważyła – jak słyszymy od jednego z polityków – troska obozu Zjednoczonej Prawicy o prawa wierzycieli, którzy przecież też nie będą w łatwej sytuacji po ustaniu epidemii.
‒ Rzeczywiście przy założeniu, że stan zagrożenia epidemicznego zostanie w pewnym momencie zakończony, wiele firm wyjdzie z niego z wciąż istniejącą niewypłacalnością, która powstała w czasie epidemii. Trzydzieści dni na pewno nie spowoduje, iż zdolność płatnicza będzie magicznie przywrócona ‒ przyznaje Patryk Filipiak. Ale od razu zastrzega, że takiej pewności nie dawałby również termin trzymiesięczny.
‒ Aby rozwiązanie było efektywne, trzeba by wskazać jeszcze dłuższy termin wyłączający obowiązek złożenia wniosku, np. od 9 do 12 miesięcy. A to z kolei bardzo mocno zaburzyłoby pewność obrotu prawnego i ochronę wierzycieli ‒ podsumowuje ekspert.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama