Teza o tekturowości państwa jest już wyświechtana. Przy niemal każdej okazji publicyści przekonują, że Polska zbudowana jest z tektury. Jakkolwiek jednak można się zżymać na brak oryginalności i śmiałych, nowych tez, to – kurczę blade – tak właśnie jest. Polska jest państwem z tektury.
Jadwiga Emilewicz, minister rozwoju, stwierdziła w ostatnią środę, że „miło jej poinformować, że wskutek jej interwencji zgłoszono autopoprawkę do budżetu na 2020 r.”. Przewiduje ona dodatkowe 2,5 mln zł dla powiatowych inspektoratów nadzoru budowlanego. Przypomnijmy: w poprzedni poniedziałek wichura zerwała dach samowoli budowlanej w Bukowinie Tatrzańskiej, w której znajdowała się wypożyczalnia narciarska. Zginęły trzy osoby. Szybko wiele osób zaczęło odsądzać od czci i wiary właściwego miejscowo inspektora budowlanego. Mało kto jednak myśli dziś o tym, że inspektor dawał z siebie dokładnie tyle (o ile nie więcej), ile państwa dawało inspektorowi. Powiedzmy wprost: większość polskich organów administracji publicznej na szczeblu od gminnego do wojewódzkiego jest skrajnie niedofinansowanych. W nadzorze budowlanym pracuje zdecydowanie zbyt mało osób. A fluktuacja kadr jest przerażająca. Trudno się temu dziwić, gdy każdy inspektor dałby się zabić za etat misia na Krupówkach.
– Działamy w ramach możliwości inspektoratu. Obsada kadrowa nie pozwala nam opanować wszystkiego w całości, ale w miarę możliwości robimy to etapami – wyjaśnił szef zakopiańskiego nadzoru budowlanego po tragedii w Bukowinie Tatrzańskiej. I dodał, że w jego urzędzie pracuje zaledwie dwóch inspektorów.
Przecież dla rządzących stan kadr i niedofinansowania nadzoru nie jest żadną tajemnicą od lat. Potrzebna była tragedia, śmierć trzech osób, by znalazło się śmieszne w skali budżetu 2,5 mln zł na dofinansowanie urzędników.
Podobna tekturowość państwa była widoczna przed rokiem. W styczniu 2019 r. w koszalińskim escape roomie zginęło pięć osób. Okazało się, że budynek, w którym zorganizowano pokój zabaw, nie spełniał jakichkolwiek wymogów. Politycy – jakżeby inaczej – zlecili wówczas kontrolę escape roomów w całej Polsce. W ciągu raptem miesiąca stwierdzono niemal 2000 uchybień oraz wydano ponad 100 zakazów użytkowania obiektów. Udało się polskiemu państwu w miesiąc stwierdzić, że ponad setka placówek zagrażała dzień w dzień ludzkiemu życiu! Gdyby nie tragedia w Koszalinie, w najlepsze by one działały. Aż do ludzkiej śmierci w innym miejscu.
Zastanawiamy się, jakim cudem mogła się w Polsce rozwinąć mafia lekowa. Jak to jest, że polskie państwo nie potrafi sobie od wielu lat poradzić z bandziorami wywożącymi niezbędne Polakom do życia leki na Zachód? Odpowiedź jest zasmucająco prosta: to przede wszystkim efekt niedofinansowania, a co za tym idzie – niewydolności inspekcji farmaceutycznej. W jednym z wojewódzkich inspektoratów w ciągu pięciu lat trzykrotnie wymieniono sedesy (urząd podpisał korzystną umowę na wymianę). Ale nie wystarczyło pieniędzy na paliwo do samochodów inspektorów, wskutek czego prowadzili oni kontrole tylko w aptekach znajdujących się nieopodal budynku inspektoratu. W innym województwie inspektor poszedł na kilkutygodniowe zwolnienie lekarskie. I nie byłoby w tym nic szokującego, gdyby nie to, że inspekcja przestała wówczas działać, bo chory inspektor był jednocześnie jedynym urzędnikiem w całym województwie.
Po niemal każdej tragedii zadajemy sobie pytanie, jak mogło do niej dojść. Odpowiedź jest brutalna: jesteśmy dziadami.