Politycy od zawsze uważają, że wiedzą, co dla nas dobre. Dzisiaj nauka wyposaża ich w narzędzia sprawiające, że – chcąc nie chcąc – przyznajemy im rację. Właśnie: „Chcąc nie chcąc”
/>
Niemcy mają problem. Od 2012 r. spada liczba dawców organów do przeszczepów, a rośnie kolejka oczekujących na przeszczepy. W zeszłym roku przeprowadzono tylko niespełna tysiąc takich operacji – o 2 tys. za mało, bo tyle właśnie osób zmarło, nie doczekawszy dawcy.
Niemiecki minister zdrowia Jens Spahn ma jednak pomysł, jak temu zaradzić. Chce zmienić prawo. Obecnie, aby pobrać czyjeś organy do przeszczepu, konieczna jest zgoda tej osoby wyrażona w oświadczeniu. Spahn chce, by prawo zgodę domniemywało, tzn. by każdy, kto nie wyrazi wprost sprzeciwu, był potencjalnym dawcą. Takie rozwiązania stosuje się w m.in. w Polsce, Austrii czy Francji. Tam, gdzie się je stosuje, potencjalnym dawcą jest np. każde 9 na 10 osób ginących w wypadkach. Tam, gdzie się go nie stosuje – maksymalnie 3 na 10. W Niemczech – 1.
Jeśli Spahnowi się powiedzie, dwaj amerykańscy ekonomiści, Richard Thaler i Cass Sunstein, będą mogli ogłosić kolejne praktyczne zwycięstwo teorii, którą wspólnie sformułowali i za którą pierwszy z nich został w 2017 r. uhonorowany Nagrodą Nobla. Oto na bazie ustaleń ekonomii behawioralnej, a więc ekonomii suplementowanej psychologią, stworzyli oni „teorię szturchania” („nudge theory”), która pokazuje, jak wpływać na ludzi, by podejmowali decyzje lepsze, zarówno dla siebie, jak i dla społeczeństwa. Lepsze od czego? Od decyzji, które podjęliby spontanicznie. Ludzki umysł jest niedoskonały, popełnia błędy, z łatwością popada w złudzenia, ignoruje logikę i przywiązuje się do tego, co wygodne, a nie do tego, co dobre. Thaler i Sunstein dali politykom narzędzie, by te niedoskonałości prostować za pomocą szturchania, a więc poprzez tworzenie lepszej „architektury wyboru”. Dawstwo narządów jest tu idealną ilustracją: Spahn nie odbiera obywatelom wolności wyboru w tej kwestii, tyle że o ile dotychczas to zgoda na przekazanie organów wymagała aktywnego działania (podpisania deklaracji), o tyle według jego koncepcji wymagać go będzie niezgoda.
Już 136 państw świata stosuje rozwiązania tego rodzaju. Istnieje aż 60 ośrodków wyspecjalizowanych w ich opracowywaniu, z pionierskimi w USA i w Anglii na czele. Moda na „szturchanie” dotarła też do Polski. W najnowszym raporcie Polskiego Instytutu Ekonomicznego „Prościej, taniej i skuteczniej, czyli jak ekonomia behawioralna wspiera polityki publiczne w Polsce” czytamy, że aż 50 proc. komórek organizacyjnych w badanych urzędach centralnych stosuje rozwiązania nawiązujące do wiedzy behawioralnej. Wszyscy więc jesteśmy przez państwo poszturchiwani, od dawna i nie tylko w kwestii dawstwa organów! Jak się z tym czujecie? Dobrze? Zbytni entuzjazm może być niewskazany.
Nie takie wzniosłe intencje
Na pierwszy rzut oka nie ma w tym niczego złego. Przeciwnie – poszturchiwanie jako polityka publiczna wydaje się prawdziwym błogosławieństwem. Opiera się na trafnej diagnozie działania ludzkiego umysłu, pozostawia ludziom wolność (dlatego nazywa się je „liberalnym paternalizmem”) i dodatkowo bywa skuteczniejsze niż tradycyjne metody wpływania na obywatelsko-konsumenckie decyzje – regulacje (zakazy/nakazy) czy nakładanie kosztów (podatki) bądź subsydia. Badania przeprowadzone w USA pokazały, że w kwestii zachęcania ludzi do oszczędzania może być nawet do 80 razy skuteczniejsze. To naprawdę imponujące.
Przede wszystkim jednak poszturchiwanie jest tak wspaniałe, bo ma szlachetne cele. Ma sprawić, że będziemy zdrowsi, mądrzejsi, bogatsi, a nawet szczęśliwsi. „Impuls. Jak podejmować właściwe decyzje dotyczące zdrowia, dobrobytu i szczęścia” – brzmi tytuł klasycznej już książki Richarda Thalera. A zatem, jeśli wziąć to wszystko za dobrą monetę, politycy nie tylko naprawdę wiedzą, co dla nas dobre, ale nawet potrafią sprawić, żebyśmy się z nimi zgadzali. I to dobrowolnie. A nawet przy świadomości, że architektura naszych wyborów celowo jest przez nich tak kształtowana, byśmy tańczyli, jak nam zagrają. Istnieją bowiem badania pokazujące, że poszturchiwanie wpływa w podobnym stopniu na ludzi świadomych, że są mu poddawani, jak i tego nieświadomych, a to zdaniem apologetów takich programów oznacza, że nie mają one nic wspólnego z manipulacją. Są etyczne i właściwie – jeśli są dobrze zrealizowane i poparte wcześniej odpowiednimi badaniami – trudno im cokolwiek zarzucić.
I rzeczywiście istnieją rodzaje poszturchiwania, do których ciężko się przyczepić. Sięgnijmy raz jeszcze do raportu PIE. Okazuje się, że polska administracja korzysta głównie z techniki zwanej „uproszczeniami”, czyli ze „zmniejszania lub usuwania obciążeń poznawczych, takich jak nadmiar informacji, zbyt skomplikowane procedury, konieczność realizowania kilku czynności w jednym czasie, łączenia informacji z różnych źródeł”. Do tego rodzaju rozwiązań należy np. serwis obywatel.gov.pl czy internetowy Profil Zaufany, pozwalający na błyskawiczne rozliczenie PIT. Fakt, że pisma z urzędów coraz częściej pisane są do nas „ludzkim językiem”, to także ich owoc. Na Uniwersytecie Wrocławskim funkcjonuje nawet Pracownia Prostej Polszczyzny, ustalająca wytyczne dla urzędników dotyczące czytelności i przejrzystości biurokratycznego języka. Brzmi to banalnie, jak na ten rzekomo nowy i wysublimowany rodzaj polityki? Cóż, idea, by państwo nadawało do obywatela proste komunikaty, jest banalna i gdyby nie wpisano jej w podręcznik ekonomii behawioralnej, nazywałaby się po prostu zdrowym rozsądkiem.
Ale poszturchiwanie ma także inne, mniej trywialne – ale bardziej problematyczne i niebezpieczne – oblicza. Raport PIE wymienia wśród nich m.in. ramowanie, czyli prezentowanie informacji w sposób, który ułatwia pożądane decyzje (uczciwe płacenie podatków finansuje szkołę twojego dziecka); odwoływanie się do norm społecznych, czyli uwypuklanie zachowań innych tak, by grupa docelowa działała podobnie (wszyscy segregują śmieci, a ty?); ustawienia domyślne, czyli określenie wyjściowej sytuacji obywatela, którą może zmienić aktywnym wyborem (jak z przeszczepami); przybliżanie konsekwencji działań (Oszczędzaj energię! Twój czajnik elektryczny kosztuje Cię 70 zł rocznie!); czy projektowanie, czyli ograniczanie błędów wynikających z automatycznych zachowań (np. specjalne oznakowanie torów pokazujące odległość od pociągu).
Jeśli „upraszczanie” nie musi wiązać się z celowym ukierunkowywaniem decyzji obywateli, to już każda z pozostałych technik ma to w swojej istocie. I chociaż ze strony Thalera i kolegów będziemy słyszeć, że chodzi o to, by owe decyzje były po prostu dla tych obywateli lepsze, to poważną zagwozdkę powinien stanowić dla nas fakt, że za każdym razem te lepsze i bardziej pożądane decyzje są także na rękę państwu i politykom. Co za zbieg okoliczności.
Nasze dzieci będą mniej otyłe w wyniku innego ułożenia produktów w szkolnym sklepiku (te zdrowsze bardziej widoczne)? Świetnie. Ale politycy też się ucieszą, bo spadną koszty opieki zdrowotnej. Będziemy więcej oszczędzać w wyniku domyślnego uczestnictwa w programach emerytalnych? Pięknie. Ale i... chybotliwy system emerytalny złapie dodatkowy oddech. Będziemy zużywać mniej prądu, gdy poinformuje się nas, że sąsiedzi mają niższe rachunki? Cudnie. Ale i politykom łatwiej będzie np. osiągnąć cele polityki klimatycznej.
Warto być świadomym, że wzniosła retoryka towarzysząca poszturchiwaniu zdobi bardzo przyziemną prawdę: politycy chcą dzięki niemu ratować stworzone przez siebie niewydolne instytucje państwa. Z tego wynika też wprost, że cele owego poszturchiwania są dla nas dobre tylko... przypadkiem. Gdyby na rękę politykom było, byśmy byli grubi i uzależnieni od alkoholu, poszturchiwaliby nas w kierunki zajadania się hamburgerami i upijania. Thaler i Sunstain bowiem dali im narzędzie do skutecznego kształtowania naszych wyborów, zapominając, że to nie oni – a zakładamy, że ci ekonomiści naprawdę chcą naszego dobra – będą decydować o tym, jak koniec końców to narzędzie będzie wykorzystywane.
Skazani na błędy
Załóżmy jednak, że rządzą nami anioły w rodzaju Thalera i Sunsteina i poszturchiwaniem nie będzie zajmował się nigdy żaden Putin tego świata, a wyłącznie oświeceni mężowie stanu. To założenie tak nierealistyczne, że wkrótce je odrzucimy, ale tymczasem: uwierzmy w to.
Czy wówczas wpływanie na decyzje obywateli można uznać za całkiem korzystne i bezpieczne? Nie. Po pierwsze, sama ekonomia behawioralna zakłada przecież, że wszyscy – nie tylko rządzeni, lecz także rządzący – podatni są na „pułapki myślenia”. Innymi słowy ci, którzy chcą, żebyśmy podejmowali lepsze wybory, sami mogą mylić się co do tego, co właściwie jest tym lepszym wyborem. Po drugie, nawet jeśli dobrodusznym technokratom uda się przeskoczyć własne ograniczenia poznawcze, to nie uda im się wyeliminować ograniczenia, powiedzmy, obiektywnego. Chodzi o naturę wiedzy. Nie jest dana na zawsze. To, co dzisiaj uznajemy za prawdę, jutro bywa odrzucane. To, co dzisiaj jest pożądane, jutro może okazać się szkodliwe.
Wyobraźmy sobie, że politykę poszturchiwania wprowadzono by na przełomie lat 40. i 50. XX w. w dziedzinie karmienia piersią niemowląt. W tamtych czasach uważano, że w mleku matki nie ma nic nadzwyczajnego, karmienie piersią jest nieracjonalne oraz nieestetyczne, a na rynku dostępne są lepsze i zdrowsze produkty. Tak wówczas uważali naukowcy, lekarze, tak sądziły polityczne elity. Możemy sobie wyobrazić, że popychano by matki w kierunku porzucenia tego „zwierzęcego zwyczaju”. Tym samym... szkodzono by zdrowiu dzieci przez co najmniej kilkanaście lat. Od lat 60. bowiem naukowcy zaczęli odkrywać niezwykłe właściwości matczynego mleka – a do dziś nie potrafią wyprodukować jego ekwiwalentu.
Co miałoby uodparniać dzisiejszych ekspertów na popełnianie tego rodzaju błędów?
Nie jest też tak, że decyzje, w jakim kierunku nas popychać, podejmuje się tylko w kwestiach, w których panuje ekspercki konsens. Ilu ekspertów, tyle opinii! Nassim Taleb, autor bestsellerów „Zwiedzeni przez losowość” i „Czarny łabędź”, zwraca uwagę, że np. Cass Sunstein przeciwstawia się obowiązkowemu etykietowaniu żywności modyfikowanej genetycznie, gdyż jego zdaniem może to prowadzić do wywołania wśród konsumentów wrażenia, że jest niezdrowa, a na to przecież nie ma dowodów. Według Sunsteina architektura wyboru powinna być tak zaprojektowana, żeby do takiej żywności ludzi nie zniechęcać. Nassim Taleb przekonuje, że Sunstein błądzi. Spożywanie genetycznie modyfikowanej żywności jest ryzykowne i nie ma powodów, by ten fakt ukrywać. Argumentuje to tym, że „brak dowodów (na szkodliwość GMO) nie jest dowodem braku”. Mutacja naturalna jest zazwyczaj lokalna, więc jeśli jest szkodliwa, sama natura ją wychwytuje i eliminuje, a mutacja laboratoryjna jest implementowana odgórnie na skalę przemysłową i jeśli jest szkodliwa, natura nie ma szansy zareagować. Nie będziemy rozstrzygać, czy Taleb ma rację. Chodzi o to, że jeśli chcielibyśmy na bazie tego, co sądzą eksperci, ustalić kierunek szturchania, musielibyśmy wybierać między sprzecznymi opiniami. Ale kto miałby to robić? Inny ekspert? Który? Podjęcie złej decyzji mogłoby zaszkodzić całej populacji.
Przykładem realnego błędu ekspertów są wskazówki żywieniowe, które w latach 70. wdrażała amerykańska administracja publiczna. Można powiedzieć, że był to prototyp nowoczesnego szturchania. Chodziło o obniżenie ilości spożywanego cholesterolu, który prowadzi do zakrzepów i ataków serca. Stworzono i promowano specjalną „piramidę żywieniową”, która produkty spożywcze ustawiała w hierarchii od zdrowych do szkodliwych. I faktycznie dzięki tym zabiegom udało się mocno ograniczyć spożycie takich produktów jak masło czy tłuste mięsa. Eksperci nie przewidzieli jednak innego rezultatu takiej polityki: wzrostu konsumpcji prostych węglowodanów. Firmy spożywcze zalały rynek przesłodzonym oraz pełnym nienasyconych tłuszczów roślinnych jedzeniem. Zamiast stekami i bekonem, ludzie zaczęli zajadać się pastą, pesto i zbożami. Efekt? Większa otyłość i większa liczba osób chorych na cukrzycę.
W powyższym wypadku błąd ekspertów polegał nie na doborze celu, a na niedostrzeżeniu ubocznych skutków szturchania. Był to błąd tym większy, że akurat to, że ubytek jednego rodzaju kalorii w diecie zostanie skompensowany innym ich źródłem, było do przewidzenia. Tu nie potrzeba było ani Einsteina, ani Nostradamusa. Wystarczyło minimum przenikliwości.
Inny przykład błędów, w którym do słusznego celu dobrano zły środek. Znów w USA prowadzono w latach 80. i 90. programy redukowania przestępczości wśród młodzieży, polegające na urządzaniu jej... wycieczek do więzień i umożliwianiu interakcji z penitencjariuszami. „Programy te były tanie i wydawały się zdroworozsądkowe, gdyż kontakt z więźniami miał po prostu dzieci przerazić i zmniejszyć chęć do wykroczeń. W 2002 r. przeprowadzono metaanalizę efektów i okazało się, że nie tylko programy te nie zmniejszały przestępczości, ale zwiększały ją” – pisze psycholog behawioralny Renee Jaine z firmy badawczej MartinJenkins na portalu medium.com.
Spece od poszturchiwania są jednak tych problemów świadomi. Cass Sunstein opublikował nawet pracę „Nieskuteczne szturchnięcia” („Nudges that fail”), w której szczegółowo je analizuje. Zauważa np., że źle zaprojektowana architektura wyboru wprowadza grupy docelowe w konfuzję, ma wyłącznie krótkoterminowe efekty, a czasami powoduje społeczny sprzeciw. Jest jednak przekonany, że polityka poszturchiwania może być dzięki postępowi naukowemu coraz skuteczniejsza i coraz efektywniej skłaniać populację do konkretnych zachowań. Wciąż jednak nie oferuje przekonującej argumentacji, że zachowania te naprawdę będą bardziej racjonalne i pożądane.
Przestroga Tocqueville’a
Wróćmy do wspomnianego już domyślnego zapisywania pracowników do pracowniczych planów kapitałowych (PPK) z opcją rezygnacji. Biorąc pod uwagę doświadczenia innych państw, można założyć, że faktycznie może zwiększyć to w Polsce stopę oszczędności. Wydawać się więc może, że tego rodzaju poszturchiwanie jest obiektywnie rzecz biorąc korzystne.
Czy jednak naprawdę będzie to zgodne z tym, czego obywatele „naprawdę chcą” i co uważają za swój interes? Niekoniecznie. Jeśli mało oszczędzam, może to być wynikiem braku namysłu, ale i tego np., że inwestuję w edukację mojego dziecka, a może tego i tego oraz kilku innych przyczyn. Z samej definicji poszturchiwania wynika, że jeśli formuła domyślnych PPK skłoni mnie do większego oszczędzania, to niekoniecznie dlatego, że w jej wyniku stanę się bardziej świadomy finansowo. Równie dobrze może być tak, że pozostanę w PPK również ze względu na ułomności mojego umysłu, który będzie zbyt leniwy, by rozważyć atrakcyjniejszą alternatywę. Będę dokładnie tym samym idiotą, tyle że w środowisku innej architektury wyboru.
Jeśli dobrze przypatrzeć się mechanizmom poszturchiwania, to nie chodzi w nich o to, byśmy podejmowali decyzje poparte lepszym namysłem, starannie rozważając pro i contra i dochodząc do wniosku, że np. warto ograniczyć spożycie coli czy soli. Przeciwnie – wykorzystują one nasze niedoskonałości, by nas trochę oszukać tak, byśmy niejako niechcący robili A raczej niż B. Naukowcy behawioralni szacują, że ok. 45 proc. naszych codziennych czynności to czynności zautomatyzowane, rutynowe, nie wymagające dużego namysłu, bądź nie wymagające go wcale. Poszturchiwanie ma oddziaływać właśnie na te czynności, kształtować nasze nierefleksyjne wybory. Zwodnicze są jednak też strategie behawioralne polegające na „przybliżaniu konsekwencji” – mimo że sugerują odwołanie się do rozumowania. Jakże prosty byłby świat, gdyby nasze działania długofalowe miały jasne, przewidywalne konsekwencje! Ale nie mają. Jeśli więc rząd chce nas uczyć konsekwencji naszych działań, to bądźmy pewni, że wykłada nam okrojoną wersję przyszłości i to tylko jedną z wielu. Gdy ZUS wysyła nam informację o hipotetycznej wysokości naszej emerytury, nie dorzuca do niej przecież informacji o alternatywnych sposobach oszczędzania albo o tym, dokąd emigrować w poszukiwaniu lepszych systemów emerytalnych, a przecież wielu już uznało tę drugą opcję, a nie, hm, „oszczędzanie” w ZUS, za korzystniejszą. Nie chodzi tu więc o nasze dobro jako jednostek, a przede wszystkim o dobro instytucji.
Thaler i Sunstein od początku swojego zaangażowania w tworzenie praktycznych rozwiązań podkreślali, że w poszturchiwaniu ważna jest przejrzystość takiej polityki. Tylko czy ten ideał można osiągnąć? Czy mamy przekonanie, że za każdym razem, gdy państwo będzie próbowało popychać nas do danej decyzji, uczciwie poinformuje nas o tym i że ten fakt, biorąc pod uwagę – właśnie! – ułomności ludzkiego umysłu, zawsze będzie do nas docierał? Mam wątpliwości.
Jeśli stosowanie polityk poszturchiwania osiągnie odpowiednią skalę, a one same zwiększą swoją skuteczność, będziemy żyli w świecie, w którym mnóstwo z naszych codziennych decyzji będzie de facto decyzjami technokratów i polityków, choć będziemy tkwić w przekonaniu, że są nasze. Czy to się jakoś zasadniczo różni od warunkowania społeczeństw w fikcji Aldousa Huxleya „Nowy Wspaniały Świat”? U Huxleya „warunkowanie zmierzało do jednej rzeczy: do sprawienia, by ludzie polubili swe nieuniknione przeznaczenie społeczne”. Przeznaczenie zaś określała elita.
Wybitny myśliciel Alexis de Tocqueville w swoim dziele „O demokracji w Ameryce” pisał proroczo: „Myślę więc, że rodzaj ucisku, który zagraża demokratycznym społeczeństwom, w niczym nie przypomina jego dotychczas spotykanych w świecie form (...). Ponad wszystkimi panuje na wyżynach potężna i opiekuńcza władza, która chce sama zaspokoić ludzkie potrzeby i czuwać nad losem obywateli. Ta władza jest absolutna, drobiazgowa, pedantyczna, przewidująca i łagodna. Można by ją porównać z władzą ojcowską, gdyby celem jej było przygotowanie ludzi do dojrzałego życia. Ona jednak stara się nieodwołalnie uwięzić ludzi w stanie dzieciństwa. Lubi, gdy obywatelom żyje się dobrze, pod warunkiem wszakże, by myśleli wyłącznie o własnym dobrobycie. Chętnie przyczynia się do ich szczęścia, lecz chce dostarczać je i oceniać samodzielnie. Otacza ludzi opieką, uprzedza i zaspokaja ich potrzeby, ułatwia im rozrywki, prowadzi ważniejsze interesy, kieruje przemysłem, zarządza spadkami, rozdziela dziedzictwo. Że też nie może oszczędzić im całkowicie trudu myślenia i wszelkich trosk ich żywota!”.
Tocqueville nie przewidział, że nauka – chyba wbrew intencjom swoich twórców – zacznie umożliwiać i to ostatnie.