Gdyby Polska miała tak wysokie daniny publiczne jak Niemcy, to starczyłoby nam co najmniej na dwie piątki Kaczyńskiego.
/>
"Scenariusz grecki” to od kilku lat ulubiony straszak polskich komentatorów i polityków opozycji, który ma nas przekonać, że działania rządzących doprowadzą do gospodarczej katastrofy. Ostatnią okazją do sięgnięcia po to narzędzie i wieszczenia nadejścia kryzysu stało się ogłoszenie wartej ok. 40 mld zł piątki Kaczyńskiego. Marek Belka w niedawnej rozmowie z Onetem stwierdził np., że „możemy mieć problemy typu Grecja light”. Jeszcze dalej poszedł Leszek Balcerowicz, ogłaszając w programie „Kropka nad i”, że już „w tej chwili jesteśmy na drodze, która może prowadzić do scenariusza greckiego”. Przed 2015 r. podobnej retoryki używali zresztą także politycy PiS, żeby wykazać zgubne – ich zdaniem – skutki polityki ówczesnej władzy.
Ci, którzy chętnie sięgają po przykład Grecji, aby prognozować poważne problemy Polski, nie tylko pomijają ogromne różnice między tymi gospodarkami, lecz także skrajnie upraszczają czynniki wywołujące kryzysy. A konkretnie sprowadzają je do jednego wskaźnika – długu publicznego. Tymczasem ani nie stanowi on głównej przyczyny kryzysu w Helladzie, ani kryzysów w ogóle. Wręcz przeciwnie, jest przede wszystkim ich skutkiem. Co więcej, cięcia wydatków publicznych w okresie załamania gospodarczego mogą nawet pogłębić jego konsekwencje. „Gdyby polityczni decydenci potrafili rozróżniać powody występowania deficytów budżetowych, stałoby się jasne, że zalecenie polityki oszczędzania było pozbawione sensu” – napisała na stronie Flassbeck Economics niemiecka ekonomistka Friederike Spiecker, podsumowując ostatnią recesję w strefie euro.
Państwo na kredycie
Jeszcze w 2006 r. Grecja pod względem PKB na głowę mieszkańca (według parytetu siły nabywczej) plasowała się na poziomie 96 proc. średniej UE. Od tego czasu notowała jednak regularne spadki, by w 2017 r. osiągnąć zaledwie 67 proc., a więc mniej niż Polska i Węgry. Recesja gospodarcza upływała na Peloponezie pod znakiem gigantycznych problemów budżetowych. Przed formalnym ogłoszeniem bankructwa rząd w Atenach uchronił się tylko dzięki kilku pakietom pomocowym, które zapewniły mu płynność i rozłożenie spłaty pożyczek na lata.
Nawet gdyby rzeczywiście to dług publiczny był głównym czynnikiem, który pogrążył Grecję, i tak trudno porównywać ją pod tym względem z naszym krajem. Już na przełomie millenniów zadłużenie rządu w Atenach sięgało 105 proc. PKB, a od 2009 r. zaczęło błyskawicznie rosnąć. W 2011 r. wyniosło 172 proc. PKB, a w ubiegłym roku – 181 proc. Podczas kryzysu dług publiczny niemal podwoił się w stosunku do dochodów, pomimo pakietów pomocowych liczonych w setkach miliardów euro. Były grecki minister finansów Janis Warufakis prognozuje, że zadłużenie może tam osiągnąć nawet 230 proc. PKB, jeśli wzrost gospodarczy udaremni kolejna globalna recesja.
Sytuacja polskich finansów publicznych jest diametralnie inna. W tym wieku nasz dług publiczny ani razu nie przekroczył 56 proc. PKB, a w ubiegłym roku wyniósł 49 proc., czyli cztery razy mniej niż grecki. Co więcej, Polska ma wciąż duże możliwości zwiększania wpływów budżetowych. Mówiąc inaczej, w razie realnego zagrożenia, że dojdzie do ekspansji długu publicznego, istnieje u nas pole do podwyżek podatków. W 2018 r. całkowite dochody polskiego sektora finansów publicznych wyniosły 41 proc. PKB, podczas gdy w Niemczech było to 46 proc., a w Grecji – 48 proc. Gdybyśmy doszlusowali do średniej unijnej (45 proc. PKB), to wpływy do budżetu wzrosłyby o ok. 80 mld zł. Starczyłoby wówczas na dwie piątki Kaczyńskiego. A przy założeniu, że Polska miałaby tak wysokie podatki i inne daniny publiczne jak Niemcy, to w zeszłym roku zanotowałaby kilkadziesiąt miliardów złotych nadwyżki – więcej niż nasi zachodni sąsiedzi.
Niewidzialny dług prywatny
W przeciwieństwie do wielu krajów Europy Zachodniej, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, zadłużenie gospodarstw domowych, przedsiębiorstw i innych osób prawnych jest u nas na stosunkowo niskim poziomie (fakt, którego często nie doceniają komentatorzy ekonomiczni). A prawda jest taka, że jest on nawet groźniejszy niż dług publiczny. Ostatnia globalna recesja zaczęła się przecież od krachu na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych, które zaciągnęło wielu niezamożnych obywateli USA zachęconych wzrostami cen nieruchomości. Gdy bańka pękła, w olbrzymie kłopoty wpadło wiele instytucji finansowych i trzeba je było ratować państwowymi pieniędzmi. Co oczywiście zwiększyło dług publiczny.
W porównaniu z nim dług prywatny jest droższy – oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych jest dużo wyższe niż rentowność obligacji skarbowych. Dotyczy to także pożyczek mieszkaniowych, które mają zabezpieczenie. Obecnie 10-letnie obligacje skarbowe Polski wykazują rentowność na poziomie ok. 3 proc., zaś w III kwartale 2018 r. średnie oprocentowanie kredytu hipotecznego – według raportu Związku Banków Polskich – wyniosło 3,8 proc. Poza tym rząd ma dużo większe możliwości spłaty długu, jego rolowania oraz układania się z wierzycielami, gdyż jego pozycja negocjacyjna jest nieporównywalnie silniejsza od tej, jaką mają nawet duże podmioty prywatne (o zwykłych konsumentach nie wspominając). Bankructwa państw zdarzają się sporadycznie i zwykle nie wywołuje ich nawarstwienie się wielu różnych problemów. Upadłości podmiotów prywatnych są natomiast stałym elementem krajobrazu gospodarczego. Jeśli na raz dochodzi do wielu przypadków niewypłacalności, to ich następstwem może być recesja i kryzys. Poza tym zadłużenie gospodarstw domowych i przedsiębiorstw jest zwykle dużo wyższe w stosunku do PKB niż to publiczne, a więc bardziej obciąża gospodarkę.
W ubiegłym roku poziom długu sektora prywatnego wyniósł u nas 76 proc. PKB, w Niemczech – 100 proc., we Włoszech – 110 proc., a we Francji – 148 proc. Oczywiście tak duże różnice między Polską a Europą Zachodnią wynikają z tego, że na dużą skalę zaczęliśmy zaciągać kredyty dopiero po 1989 r. Co nie zmienia faktu, że wiele krajów postkomunistycznych ma dziś na tym polu znacznie gorsze wyniki niż Polska. Na Łotwie prywatne zobowiązania stanowią 84 proc. PKB, na Słowacji – 96 proc., a w Estonii – 106 proc. Na horyzoncie nie widać też groźby, że polscy konsumenci przestaną spłacać swoje długi, tak jak się to stało w USA. Zaledwie 2,5 proc. wszystkich kredytów mieszkaniowych jest uznawanych za zagrożone (wskaźnik ten wynosi 3,5 proc. dla kredytów frankowych).
Bilanse na minusie
Najważniejszym czynnikiem kryzysu jest nie dług publiczny, lecz niezrównoważona gospodarka, o czym świadczy wysoki deficyt bilansu rachunku bieżącego. Bilans handlowy, jego najważniejsza część, stanowi różnicę między eksportem a importem. Jeśli kraj więcej sprzedaje za granicę, niż kupuje, to notuje nadwyżkę. Jeśli sytuacja jest odwrotna, pojawia się deficyt, który trzeba jakoś pokryć. Gdy utrzymuje się on przez dłuższy czas, zadłużenie musi szybko rosnąć – albo prywatne, albo publiczne, albo oba naraz.
Kraje z wysokim deficytem zwykle rozwijają się bardzo szybko, jednak ich wzrost jest finansowany pieniędzmi pożyczonymi za granicą. Gdy zdolności kredytowe podmiotów w kraju się wyczerpią, a zainwestowany kapitał zacznie być wycofywany, gospodarka spowolni, a nawet dojdzie do recesji. Z powodu niewystarczających zasobów krajowych zniknie możliwość finansowania konsumpcji i inwestycji na wyśrubowanym wcześniej poziomie. Kończy się to zwykle nagłym załamaniem PKB. Przestawianie gospodarki na bardziej zrównoważone tory jest procesem bolesnym, gdyż wiąże się ze spadkiem poziomu życia obywateli, przyzwyczajonych, że dotychczas ulegał on stałej poprawie.
To właśnie wysoki deficyt bilansu rachunku bieżącego był głównym problemem krajów, które najmocniej dotknęła ostatnia globalna recesja. Grecy nigdy nie mieli bardzo konkurencyjnej gospodarki i nie produkowali rozchwytywanych dóbr. Mieli za to słabą drachmę, rodzaj naturalnego bezpiecznika – import był drogi, a zatem niespecjalnie opłacalny. Gdy Grecja przyjęła euro, dobra zagraniczne, np. niemieckie, stały się tańsze. W efekcie import zaczął zdecydowanie przeważać nad eksportem, a tym samym puchł deficyt. O ile w 2002 r. wynosił on jeszcze 6,8 proc. PKB (co i tak było już groźnym wynikiem), to w latach 2007–2008 roku sięgnął aż ponad 15 proc. PKB. Grecki deficyt był finansowany przede wszystkim długiem prywatnym, który wzrósł z 44 proc. PKB w 1999 r. do 130 proc. w 2011 r. (ten publiczny, choć wysoki, do kryzysu utrzymywał się na stabilnym poziomie rocznego PKB). Janis Warufakis w książce „A słabi muszą ulegać?” przytacza wypowiedzi znajomego bankiera z Niemiec, którego szefostwo po wejściu Grecji do strefy euro przyjęło credo „pożyczaj, pożyczaj i jeszcze raz pożyczaj”. Na pytanie o zdolności kredytowe Greków finansista dostał odpowiedź: „Zostawcie to naszym menedżerom ryzyka. Wasze zadanie to maksymalizować kwoty udzielanych pożyczek”.
Dramaty w cieniu Aten
Kryzys uderzył nie tylko w Grecję, ale też w pozostałe kraje południa kontynentu czy Łotwę. Hiszpania i Portugalia od momentu przyjęcia euro stale notowały wysoki deficyt na rachunku bieżącym, który w okresie szczytowym wyniósł ok. 10 proc. PKB. Ich dług prywatny wystrzelił w górę o ponad 100 procent, osiągając dwukrotność rocznego PKB. Natomiast oba państwa trzymały swoje finanse publiczne w ryzach. W Portugalii dług publiczny rósł, ale zdecydowanie wolniej niż w Grecji (doszedł do dzisiejszego poziomu Niemiec). Hiszpania była wręcz pod tym względem prymusem – jej zadłużenie utrzymywało się na bardzo niskim poziomie (około jednej trzeciej PKB), a do tego spadało. Dopiero kryzys i odcięcie gospodarki od pożyczanego kapitału doprowadziły do spadku PKB, a co za tym idzie – wzrostu długu. Stan hiszpańskiego budżetu pogorszyła jeszcze konieczność ratowania banków z pieniędzy publicznych.
Nieco innym przypadkiem była Łotwa. Kraj ten szeroko otworzył się na inwestycje zagraniczne, a po wejściu do UE w 2004 r. kapitał zaczął tam napływać bardzo szerokim strumieniem. Mimo że Ryga bardzo rygorystycznie pilnowała finansów publicznych, kryzys uderzył w nią z całą mocą. Globalna recesja sprawiła, że inwestorzy wycofywali kapitał z rynków wschodzących, więc wzrost gospodarczy na Łotwie, uzależniony od napływu kapitału zagranicznego, uległ załamaniu. To spowodowało w końcu problemy finansów publicznych, z którymi trzeba było sobie radzić cięciami świadczeń socjalnych i zwolnieniami w budżetówce. Poziom rozwoju Łotwy w zaledwie jeden rok 2009 spadł z 59 proc. średniej unijnej do 52 proc. W szczytowym momencie deficyt płatniczy sięgał tam nawet 21 proc. PKB, a dług prywatny skoczył do 125 proc.
Łotwa szybko podniosła się po tym upadku, gdyż wciąż pozostawała atrakcyjnym rynkiem dla inwestorów, który mógł oferować wysokie stopy zwrotu. Gdy globalna zawierucha nieco się uspokoiła, do Rygi powrócił kapitał i wzrost. Znany ekonomista Dani Rodrik w tekście opublikowanym w „Krytyce Politycznej” zauważa jednak, że to nie oszczędności budżetowe przywróciły tam koniunkturę: „Nawet jeśli nierównowaga w handlu została na Łotwie wyeliminowana, nie jest jasne, czy w znaczący sposób poprawiła się jej konkurencyjność. [...] Cięcia płac objęły głównie sektor publiczny, co niespecjalnie przecież wpłynęło na konkurencyjność eksportu”.
Na tle państw boleśnie dotkniętych kryzysem Polska wypada dziś bardzo dobrze. Jednym z kół zamachowych naszej gospodarki jest silny eksport, który stale rośnie. Napływ inwestycji zagranicznych od ponad dekady nie przekracza 3 proc. PKB, a więc krajowa koniunktura nie zależy od nich w dużym stopniu. Rynek wewnętrzny jest zaopatrywany w podstawowe artykuły konsumpcyjne oraz materiały budowlane w znacznej mierze przez podmioty krajowe, dzięki czemu polski import pozostaje pod kontrolą. O ile od wejścia do UE regularnie notowaliśmy kilkuprocentowy deficyt na rachunku bieżącym, o tyle od 2015 r. nasza gospodarka wychodzi niemal na zero (np. w 2017 r. osiągnęliśmy minimalną nadwyżkę, a w 2018 r. minimalny deficyt). Polska jest jedną z najbardziej zbilansowanych gospodarek w UE i OECD, a przy tym wykazuje szybki, 5-procentowy wzrost. Porównywalna z naszym krajem pod względem dynamiki wzrostu Rumunia miała w 2018 r. 5-procentowy deficyt na rachunku płatniczym.
Jaka płaca, taka praca?
Inny czynnik, który zdecydowanie odróżnia Polskę od Grecji, to konkurencyjność. Jej najlepszym wskaźnikiem jest relacja wydajności do kosztów pracy. Im większa przewaga tego pierwszego wskaźnika, tym kraj bardziej atrakcyjny dla inwestycji. W 2018 r. w Polsce przeciętne godzinowe koszty pracy wyniosły 10,1 euro, a godzinowa produktywność sięgnęła 15,2 euro. Oznacza to, że koszty pracy stanowiły u nas dwie trzecie wydajności. W Grecji wielkości te wynosiły odpowiednio 16,1 i 21,4 euro, czyli koszty pracy odpowiadały trzem czwartym produktywności. Polska konkurencyjność jest więc zdecydowanie bliższa niemieckiej (koszty pracy utrzymują się tam na poziomie 62 proc. wydajności).
Prognozowanie w Polsce powtórki z kryzysu greckiego jest więc nieuzasadnione. Mamy zbilansowany rachunek bieżący dzięki silnemu eksportowi, dużo niższy poziom długu – zarówno publicznego, jak i prywatnego – a nasza konkurencyjność wciąż jest względnie wysoka. Polska pozostaje atrakcyjna dla inwestorów. W zasadzie trudno znaleźć istotny wskaźnik makroekonomiczny, w którym nasz kraj przypominałby Grecję sprzed kryzysu. Oczywiście to wcale nie znaczy, że nie grożą nam żadne zawirowania gospodarcze, a pieniądze budżetowe możemy wydawać lekką ręką. Gdy przeznaczamy środki publiczne na nieefektywne programy, to brakuje ich na inne cele. A nie jest tajemnicą, że wiele obszarów sektora publicznego jest znacząco niedoinwestowanych. Mamy wiele realnych problemów, o których trzeba mówić, debatować i pisać. Straszenie scenariuszem greckim tylko nas od nich odciąga.