Połączenie dwóch największych kredytodawców w Niemczech częściej jest krytykowane niż chwalone.
Po tym, jak w miniony weekend Deutsche Bank i Commerzbank potwierdziły, że rozmawiają o możliwym połączeniu, przez zachodnie media finansowe przelewa się fala komentarzy na temat tej fuzji. Większość z nich co najmniej ostrożnie ocenia ten pomysł. Dyskusja na temat banków wkracza również w świat niemieckiej polityki – na kilka tygodni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.
Dotąd właśnie w połączeniu upatrywano jednego z najpewniejszych sposobów na poprawę sytuacji. Oba banki mają centrale we Frankfurcie. Chociaż niemiecka gospodarka uchodzi za jedną z najzdrowszych w strefie euro, to tamtejsze banki – wcale nie. Dotyczy to zwłaszcza próbujących dziś uzgodnić warunki fuzji dwóch liderów niemieckiego sektora.
Ich problemem nie jest, jak to się dzieje np. we Włoszech, duży portfel niespłacanych kredytów. Raczej to, że przy panujących obecnie zerowych stopach procentowych w eurolandzie nie są w stanie wystarczająco dużo na tych kredytach zarabiać. Jednym z powodów jest ostra konkurencja o klienta, której ton nadają instytucje nie nastawione na zysk, jak lokalne kasy oszczędnościowe.
Do tego dochodzi ostrożność w działaniach restrukturyzacyjnych. Zarówno Deutsche, jak i Commerzbank mają obecnie zatrudnienie większe niż tuż przed wybuchem kryzysu (choć w ostatnich latach nieco spadło; Deutsche kilka lat temu przejął tamtejszy bank pocztowy, Commerzbank przyłączył Dresdner Bank). Pod względem relacji kosztów do dochodów – to podstawowa miara efektowności firm – należą do europejskich liderów. Tyle że w tej klasyfikacji im wyższy wskaźnik, tym gorzej.
Jeśli efektywność ma się poprawić, konieczne będzie ograniczenie zatrudnienia. Nic więc dziwnego, że związki zawodowe są przeciwnikami połączenia. Jan Duscheck, przedstawiciel centrali związkowej ver.di i jednocześnie członek rady nadzorczej Deutsche, stwierdził, że zaraz po fuzji pracę może stracić 10 tys. osób, a w dłuższym terminie zagrożonych może być nawet 30 tys. etatów, z czego większość na rodzimym rynku.
Przedstawiciele załogi stanowią mniej więcej jedną trzecią rad nadzorczych obu zainteresowanych połączeniem banków.
Dodatkowo, odkąd rząd federalny kilka lat temu dokapitalizował Commerzbank, jest właścicielem kilkunastu procent jego akcji. To jeden z powodów, dla których resort finansów kierowany przez Olafa Scholza od miesięcy nie krył się z aprobatą dla połączenia (według Bloomberga o doprowadzenie do fuzji zabiegał wiceminister Joerg Kukies, który w przeszłości pracował w Goldman Sachs, największym na świecie banku inwestycyjnym; tego typu instytucje m.in. doradzają przy fuzjach i przejęciach).
Spotkało się to jednak z krytyką dużej części sceny politycznej. Wczoraj w niemieckim parlamencie miała odbyć się debata na temat zapowiedzianego połączenia. Wnioskowała o nie lewica, która liczy na to, że krytyką zaangażowania rządu w transakcję poprawi notowania przed majowymi wyborami do europarlamentu.
Jest jeszcze perspektywa instytucji, które będą dawać (lub nie) zgodę na połączenie. Resort finansów w Berlinie nie krył się z sympatią dla idei „narodowego czempiona”. Nie podoba się ona jednak Andrei Enrii, który od stycznia stoi na czele działającego przy Europejskim Banku Centralnym nadzoru nad najważniejszymi bankami działającymi w krajach unijnych. – Nieszczególnie podoba mi się pomysł czempionów narodowych ani czempionów europejskich. To, co ma dla nas znaczenie, to konkretna transakcja. Jedyną sprawą, która nas interesuje, jest stabilność konkretnego projektu: stworzenie banku, który ma mocny biznes, dobrą pozycję kapitałową, jest zdolny generować zysk – Enria mówił kilka dni temu dziennikowi „Financial Times”.