Ludzi z klasy robotniczej nie stać na rzeczy, które kiedyś wydawały się oczywistością. 30 lat temu piwko w pubie i wyprawa na mecz były częścią codziennego doświadczenia miejskiego proletariatu. Dziś coraz częściej już nie są
Każdy musiał płacić mi tygodniowo 10 groszy. Każdy też musiał wypić kufel piwa, co kosztowało 15 groszy, wykład tedy kosztował 25 groszy (fenigów). Pomiędzy uczestnikami były i kobiety. Nigdy nie zapomnę tych wykładów. Uwaga i namiętność, z jaką członkowie klubu starali się poznać podstawy tak bardzo oderwane nauki ekonomicznej, były nadzwyczajne; audytorium było tak wdzięczne i tak inteligentne, że niejeden profesor uniwersytetu mógł był mi go pozazdrościć”. To wspomnienie sprzed ponad stu lat. Z czasów, gdy niemiecka socjaldemokracja była awangardą europejskiej i światowej lewicy. Opisywane wykłady to nic innego, jak słynne „kluby robotnicze” – czyli spotkania, podczas których nie tylko gadano o polityce i narzekano na rządzących, lecz również próbowano się uczyć. Oczywiście przy obowiązkowym kufelku. Albo i kilku. W tych warunkach można było robić rewolucję i mieć zaangażowanie politycznie społeczeństwo!
To wspomnienie mocno kontrastuje z życiowym doświadczeniem ludzi z mojego pokolenia – to znaczy dzieci polskiej transformacji. Zwłaszcza przez tych z nas, którym przyszło dojrzewać poza największymi ośrodkami miejskimi. Piwo jawi się tu jako rodzaj luksusu. Owszem, bywało, że browarami zapijano u nas transformacyjną smutę, ale nigdy nie odbywało się to w knajpie. Bo kogo było stać na taką rozrzutność? Odczuła to na własnej skórze transformująca się polska gastronomia, która przez całe lata 90. pozostawała mocno niedorozwinięta, a w niektórych miejscach na prowincji nie istnieje do dziś. Owszem, pije się pod sklepem, na skwerach albo w mieszkaniach. Ale piwko w barze na rogu nigdy nie stało się domyślnym uzusem Polski pracującej.