Popełniamy błędy, bywamy niekonsekwentni i wpadają nam do głów dziwne pomysły. A to oznacza, że nie musimy obawiać się o przyszłość ludzkości.
Medycyna jest po to, by przedłużać nam życie. Odkrycia fizyków czy chemików mają nam je ułatwiać. Historia otwiera nam oczy na skomplikowane zależności dziejowe. A ekonomia? Ona jest po to, żeby nas rozczarowywać.
W XIX w. nazwano ją nawet „ponurą nauką”. Mistrzem rozczarowywania był Thomas Malthus, znany z ekstremalnie pesymistycznych prognoz, np. tej, że świat w wyniku przeludnienia czeka głód. David Ricardo – geniusz, który sformułował przełomową teorię przewagi komparatywnej – był tylko trochę mniejszym czarnowidzem. Uważał, że istotny wzrost poziomu życia ludzi jest zwyczajnie niemożliwy. Oni i legiony ich intelektualnych sekundantów w swoich prognozach się mylili. To wystarczy, by zdjąć z ekonomii odium ponuractwa, ale nie może zmienić faktu, że ekonomia pozostaje nauką rozczarowań. Tyle że w innym sensie. Ekonomiści wolnorynkowi – jak Friedrich Hayek – rozczarowują, bo uświadamiają nam, jak ograniczona jest możliwość racjonalnego planowania gospodarczego i inżynierii społecznej. Ekonomiści behawioralni rozczarowują, gdy pokazują, że jedną z możliwych przyczyn ludzkiej indolencji są wpisane w naszą psychikę skłonności do popełniania kuriozalnych błędów.
Tyle że powyższe stwierdzenia nie powinny wprowadzać nas w minorowe nastroje, a raczej napawać optymizmem. Związane są one z największym odkryciem ekonomii. A głosi ono, że człowiek przy wszystkich swoich niedoskonałościach (w pewnym sensie dzięki nim) jest w stanie poradzić sobie ze znakomitą większością problemów. Oraz że często to, co wydaje się wielkim zagrożeniem – obecnie m.in. robotyzacja – wcale nim nie jest. Dobrze rozumiana ekonomia uzmysławia nam, że człowiek może wciąż czuć się gatunkiem wyjątkowym, obdarzonym niezwykłą mocą: potrafi w nieskończoność odsuwać od siebie moment, w którym ostatecznie obróci się w proch.
Nie wierzycie?
Lekarstwo na depresję
Nic dziwnego. To twierdzenie na pierwszy rzut oka wydaje się pokrętne i wbrew intuicji.
Za naiwny optymizm uznałby je prof. Julian Simon, ekonomista z University of Maryland, którego 20. rocznicę śmierci obchodzimy w tym roku. Ale stwierdziłby tak tylko w pierwszym okresie swojej kariery akademickiej, gdy ślepo wierzył w to, co wierzyli inni jego koledzy po fachu. Później, gdy poszedł po rozum do głowy, uznałby je już za oczywiste.
Jak przyznaje Simon we wstępie swojego magnum opus, książki „Pierwotne bogactwo” („Ultimate Resource”), jako młody ekonomista wykazywał maltuzjański strach przed eksplozją demograficzną. Przeludnienie, zwłaszcza w krajach biednych, uważał za zagrożenie, którego skutki mogą być podobne do efektów globalnego konfliktu militarnego. Jego strach był tak wielki, że skłonił go do opracowywania praktycznych narzędzi dla polityki zmniejszania dzietności. „Pewnego wiosennego dnia 1969 r. odwiedziłem Waszyngton, by omówić jeden z takich projektów. Byłem przed czasem, więc zrobiłem sobie krótki spacer ulicą, której nazwa nawiązywała do bitwy pod Iwo Jimą. Przypomniałem sobie przemowę żydowskiego kapelana nad grobami tam poległych. Mówił: ilu Mozartów, Michałów Aniołów i Einsteinów tutaj pogrzebaliśmy? Uświadomiłem sobie wówczas, że robię coś szalonego, próbując ograniczyć liczbę ludzi, którzy przychodzą na świat. Niektórzy mogą być Mozartami, niektórzy radością dla swoich bliskich czy społeczności, a wszyscy wartością dla samych siebie” – pisze ekonomista o momencie olśnienia, gdy dotarło do niego, że szybko rosnąca populacja nie jest cywilizacyjnym zagrożeniem, lecz szansą. Wierutną bzdurą wydały mu się próby wyliczania optymalnego zaludnienia, tak powszechne w tamtym czasie. Na przykład biolog Paul Ehrlich szacował, że USA powinny mieć makismum 150 mln mieszkańców (w 1991 r. obniżył te wyliczenia do 135 mln), a znany amerykański demograf Kingsley Davis nie mógł przeboleć, że w latach 60. XX w. urodziło się w USA dodatkowe 23 mln osób.
Po zakrzyknięciu „Eureka!” Simon poświęcił się udowadnianiu pozytywnego wpływu wzrostu populacji na rozwój gospodarczy. Historia szła mu w sukurs: od lat 60. XX w. populacja Ziemi zwiększała się, rosła także produkcja żywności per capita, a spadała liczba ludzi żyjących poniżej progu skrajnego ubóstwa oraz liczba śmiertelnych ofiar klęsk głodu. Simon zauważył, że katastrofy globalne miały polegać na wyczerpaniu się fundamentalnych dla nas zasobów. Człowiek pierwotny obawiał się, że skończy mu się krzemień, miedź czy cyna, a starożytni Grecy martwili się, że przez rozwój handlu morskiego i konieczność budowy nowych okrętów zabraknie im drewna. Zawsze były to jednak płonne obawy. Z dwóch przyczyn – albo odkrywano nowe złoża surowców, albo lepszą technologię ich wykorzystania. I tak na przykład helleńskie statki, gdy drewna zaczęło brakować, projektowano tak, by wymagały go mniej. Lasy się odbudowały.
Jak wyjaśnić to, że zawsze, gdy wydawało się, że naprawdę nie ma dla cywilizacji ratunku, armagedon nie nadchodził? Mieliśmy po prostu szczęście? Tak. Simon powiedziałby, że mieliśmy szczęście mieć to, czego nie ma żaden inny gatunek (a na pewno nie w takim stopniu): kreatywny umysł, czyli właśnie owo pierwotne bogactwo. Każdy inny zasób jest wobec niego wtórny. W skrócie: jeśli nie masz oleju w głowie, to wygrana na loterii prędzej zrobi z ciebie narkomana niż człowieka bogatego i szczęśliwego. Jeśli twój kraj leży na złożach ropy, ale ty nie masz pojęcia, jak z tego skorzystać – zbankrutujesz. Dowód: Wenezuela.
Pewność co do tej diagnozy pozwoliła Simonowi w 1980 r. założyć się z Ehrlichem o to, że ceny surowców naturalnych przez kolejną dekadę nie będą rosnąć, lecz spadać, tj. że wbrew przepowiedniom będzie ich pod dostatkiem. Wierzył, że ludzie będą odkrywać nowe złoża i dzięki nowym technikom zwiększać wydajność tych już istniejących. Zakład wygrał, a dobrze dokumentując swój optymizm pracą naukową, zyskał międzynarodową sławę jako ekonomista. Oraz uporał się z poważnym prywatnym problemem: depresją. Twierdził, że pomogła mu w tym właśnie ekonomia.
Pasmo pozytywnych rozczarowań
W ciągu ostatnich 3–4 dekad opublikowano sporo krzepiącej literatury dostarczającej dowodów, że człowiek zawsze dobrze radzi sobie z problemami. Profesor Witold Kwaśnicki, ekonomista z Uniwersytetu Wrocławskiego, przekonuje nawet, że najważniejszym z nich jest wykres ilustrujący redukcję biedy od 1820 r. do dzisiaj. Udział ekstremalnie biednych w całej populacji ludzkiej spadł z 84 proc. do ok. 9,6 proc.
Prawdziwego tornada dowodów (opinia „The Economist”), które czynią z ekonomii radosną naukę, dostarczył ostatnio Johan Norberg, ekonomista z Cato Institute, w najnowszej książce „Postęp”. Tłumaczy w niej, że nasza skłonność do postrzegania świata w czarnych barwach wynika z tego, że smutne wydarzenia wywołują w nas mocne i zapadające w pamięć emocje. – Znów zjadłem na śniadanie pysznego rogala z czekoladą! – o tym nie opowiadamy znajomym. – Zatrułem się w tym barze! – to jest coś, czym z chęcią się z nimi podzielimy. I to na wydarzeniach negatywnych opieramy zazwyczaj narrację dotyczącą przeszłości. Historia współczesna – tak, jak się ją wykłada – jest właściwie historią wojen. Tymczasem mogłaby być równie dobrze historią pozytywnych rozczarowań: w sferze dostępu do żywności i jej jakości, w sferze higieny, poziomu biedy, poziomu agresji i konfliktów, dostępu do edukacji, wolności, warunków, w jakich spędzamy dzieciństwo. Poprawa wskaźników w tych dziedzinach zaskutkowała w końcu tym, że średnia oczekiwana długość życia wzrosła na świecie od 1900 r. aż o 45 lat – z 31 do 76 lat. Rodzic grzebiący swoje małe dziecko nie jest już częstym przypadkiem, jak to było drzewiej.
Za cały postęp odpowiedzialne jest praktyczne wykorzystanie naszego pierwotnego zasobu – umysłu. Stwierdzenie Simona, że im więcej jednostkowych umysłów, tym lepiej, wydaje się więc trywialne, ale wymaga uzupełnienia. Umysł nie znaczy wiele, jeśli rodzące się w nim pomysły nie są poparte działaniem. Światu nie potrzeba większej liczby myślących ludzi, a większej liczby ludzi myślących oraz przedsiębiorczych. Postęp produkują ci, co te dwie cechy w sobie łączą.
O dziwo, otwarta pochwała przedsiębiorczości rozumianej jako kreatywne działanie rzadko wygłaszana była przez ekonomię wprost, choć przecież zawiera się implicite w większości jej wniosków. George Gilder, jeden z twórców ekonomii podaży, pisze w bestsellerowej „Wiedzy i władzy”: „Podstawowym czynnikiem napędzającym postęp gospodarczy jest przedsiębiorca. Sam wzrost liczby ludności, akumulacja kapitału (...), a nawet postęp naukowy mają mniejsze znaczenie od kreatywności w przedsiębiorczości. Nie dostrzegając jej znaczenia, ekonomiści na całym świecie doradzali rządom, aby skupiały się na podaży pieniądza, zagregowanym popycie, nastrojach konsumenckich, nierównowagach handlowych, czyli na wszystkim poza tym, co ma znaczenie największe”. I dodaje, że błąd ten ma źródło jeszcze w myśli Adama Smitha, dla którego przedsiębiorczość jest ważna, ale nie najważniejsza, bo „podporządkowana podziałowi pracy oraz ograniczona wielkością rynku”. „Po Smisie niemal każdy z czołowych ekonomistów – czy był zwolennikiem, czy przeciwnikiem wolnego rynku – zapowiadał, że funkcja pełniona przez przedsiębiorców wyczerpie się i zniknie (...), w nowej gospodarce zaczną dominować ogromne instytucje, wspierane przez politykę i wiedzę naukową (...), a kapitalizm stanie się stanem stacjonarnym” – podsumowuje Gilder.
Ale właściwie dlaczego świat dzięki postępowi i kumulacji wiedzy miałby się nie stać totalną kapitalistyczną technokracją albo nawet centralnie planowanym systemem? Cóż, to po prostu niemożliwe. Wyjaśnia to dobrze teoria wiedzy czy też informacji rozproszonej sformułowana przez Friedricha Hayeka.
Wieczny brak
Każdy z nas dysponuje jakąś wiedzą, która nie ma homogenicznej natury. Część tego, co wiemy, jest wiedzą dotyczącą faktów obiektywnie stwierdzalnych (pada czy nie pada?), część to opinie (że coś jest złe, że coś warto, a czegoś nie warto robić), część to wiedza o własnych stanach wewnętrznych (jestem głodny, zmęczony itd.), część to nabyta w procesie prób i błędów wiedza praktyczna, ale nieprzekładalna na instrukcje (np. chodzenie).
Kapitalizm jako system stacjonarny nie jest możliwy, ponieważ po pierwsze zakłada stałość naszej wiedzy, a po drugie – możliwość jej przyswajania i przetwarzania przez jakieś zautomatyzowane systemy. Oba założenia są fałszywe. Nasza jednostkowa wiedza ulega nieustannym zmianom. Zwykłe ukłucie się igłą w palec albo obejrzenie kolejnego odcinka ulubionego serialu może zmienić nasze plany i hierarchię potrzeb. Codziennie doświadczamy mnóstwa takich małych zmian, które wpływają na nasze decyzje. Do tego nie zawsze robimy to, co zaplanujemy, albo to, co powinniśmy. Bywamy bardzo często niekonsekwentni.
Gdyby jednak nasza wiedza jednostkowa była stabilna i przewidywalna, to i tak pozostanie problemem nie do przejścia. Bo jakim cudem zagregować i przetworzyć wiedzę 7,5 mld ludzi, skoro posiadający 100 mld neuronów umysł zaledwie jednej osoby może przechowywać aż petabajt (biliard bajtów), a według niektórych badań nawet 2,5 petabajta informacji? A nawet, gdyby pozwalała na to moc obliczeniowa komputerów, to czy ludzie zgodziliby się na podłączenie siebie w całości do sieci mającej zapewnić im realizację wszystkich potrzeb? Nawet zakładając, że byliby tak naiwni, nie zmieniłoby to fundamentalnego faktu odkrytego przez ekonomię: nie może istnieć stan, w którym wszystkie potrzeby wszystkich są zaspokojone.
Dlaczego? Fizyczna rzeczywistość, którą mamy do dyspozycji, opiera się na tym, że jej zasoby są w ekonomicznym sensie ograniczone. Jest tak już na poziomie nawet najbardziej fundamentalnym – czasu i przestrzeni. Te ograniczenia są relatywne, bo jak zauważał Simon, łagodzą je nowe technologie – ale zawsze jakieś są. Tymczasem potrzeby ludzkie nie znają ograniczeń – zawsze chcemy więcej. Ponadto potrzeby te są zmienne, a ich zbiór i złożoność nieustannie się powiększa. Człowiek pierwotny nie potrzebował gazety codziennej, a obywatel Rzeczpospolitej Obojga Narodów obchodził się bez smartfona. Największy kłopot z potrzebami polega zaś na tym, że – jak celnie mawiał Steve Jobs – „ludzie często nie wiedzą, czego chcą, póki im tego nie pokażesz”. Potrzeby nie należą więc nawet do końca do sfery wiedzy rozproszonej. Niektóre są po prostu (jeszcze) niewidzialne. I to jedna z przyczyn, dla których Hayek określił konkurencję mianem „procesu odkrywania”.
Przedsiębiorcy odkrywają dzięki niej zarówno potrzeby konsumentów, jak i najlepsze sposoby ich realizacji. Mechanizmem, który skutecznie agreguje zmienne i istotne informacje, jest więc nie superkomputer, lecz rynek. To właśnie w wyniku rynkowej gry między ograniczonym zasobem portfela konsumenta a żądzą producenta, by mu coś sprzedać, powstają rozwiązania problemów błahych i poważnych. Ponadprzeciętnie inteligentni centralni planiści nie poradzą sobie z zapewnieniem społeczeństwu dobrych butów, gdy dla mniej inteligentnych przedsiębiorców nie będzie to problemem. Dlaczego? Rynek skłania nośniki rozproszonej informacji, tj. ludzi, do skoordynowanej współpracy. Kaprys konsumenta jest wrogiem centralnego planisty, na rynku jest bodźcem do kooperacji i okazją do zarobku. Nie jesteśmy jednak w stanie stwierdzić, który z milionów przedsiębiorców stworzy coś przełomowego. Kto konkretnie wymyśli coś, co uratuje nas przed skutkami globalnego ocieplenia? Albo kiedy i jaka firma wyprodukuje coś, co zastąpi ropę? Niektórzy woleliby to wiedzieć, ale na rynku takiej odpowiedzi nie dostaną. Ale otrzymają wiarygodną obietnicę, że ktoś taki kiedyś i gdzieś się znajdzie.
Te spostrzeżenia powinny znieczulić nas na strachy przed robotyzacją, automatyzacją i rozwojem sztucznej inteligencji – często mówi się, że w ich wyniku większość z nas straci pracę. Roboty będą wszystko produkować, a nas nie będzie na to stać. Taka prognoza jest nonsensem.
Rynek potrzebuje przecież zarówno konsumentów, jak i producentów. Jeśli roboty będą już nam wszystko produkować, a my przestaniemy zarabiać, to kto to kupi?
Przede wszystkim jednak roboty nie mogą produkować wszystkiego, bo wszystko na rynku to pojęcie bezużyteczne. Dzisiejsze wszystko to co innego niż wszystko jutrzejsze, a komputery nie potrafią przewidywać naszych przyszłych potrzeb. I nigdy nie będą w stanie tego robić. Człowiek jest kapryśny i nielogiczny, jest przeciwieństwem zimnej maszyny. Robot nigdy nie będzie przedsiębiorcą. Zawsze będzie potrzeba jednego człowieka do odkrycia i realizacji potrzeb drugiego. Komputer może być pomocą. Tylko pomocą.
Ostateczne zastrzeżenie wobec prognoz, w których maszyny całkowicie przejmują produktywną rolę w gospodarce, a człowiek co najwyżej wpatruje się w gwiazdy i pisze nostalgiczne poematy, polega na tym, że wizja ta jest równoznaczna z całkowitą eliminacją systemu rynkowego. Tymczasem, jak zauważa Israel Kirzner, ekonomista badający zjawisko przedsiębiorczości, „proces rynkowy to konieczna implikacja tego, że ludzie działają, że w swoich działaniach się mylą, odkrywają błędy i są skłonni je naprawiać”. Innymi słowy, świat zdominowany przez roboty nie może się zmaterializować ze względu na samą naszą naturę, która zmusza nas do działania. Dlatego w świecie „Matrixa” człowiek był tylko zasobem energii pozbawionym zdolności realnego działania. Obawiać się powinniśmy zatem nie robotów, lecz tych, którzy mogą skrępować nasze działanie.
W niewoli tchórzy
Ekonomia faktycznie rozczarowuje. Zwłaszcza dyktatorów i utopistów. Wszystkich innych jej wnioski powinny cieszyć – opisuje ona bowiem mechanizmy systemu, w którym człowiek może się rozwijać, a jego cywilizacja kwitnąć. Wszystko to w wyniku skoordynowanych działań przedsiębiorczych jednostek i konsumentów, którzy za pomocą m.in. cen wymieniają się rozproszoną informacją. George Gilder zwraca uwagę, że aby optymistyczne wnioski ekonomii odnosiły się do realnego świata, muszą w nim panować określone reguły. Dynamiczna gospodarka, jego zdaniem, to taka, w której panuje duża entropia – jest nieuporządkowana, oddana przypadkowi, daleka od równowagi. Wtedy jest kreatywna, a to, co w niej nowe, jest dla jej uczestników najlepsze, np. nowe firmy. Gilder cytuje dane, z których wynika, że w USA w latach 1996–2009 „prawie wszystkie nowe miejsca pracy pojawiły się w nowych firmach. Nawet w kryzysowym 2009 r., gdy starsze i większe redukowały zatrudnienie”. Jednak ten gospodarczy produktywny chaos potrzebuje, pisze Gilder, „nieskoentropowego nośnika”, czyli statycznych i uporządkowanych ram. „W kapitalizmie przewidywalnymi nośnikami są rządy prawa, utrzymanie ładu, obrona praw własności, wiarygodność i ograniczenie regulacji, przejrzystość rozliczeń, stabilność pieniądza, wysoka jakość życia rodzinnego i opodatkowanie odpowiednie do umiarkowanej i przewidywalnej roli rządu. Te niskoentropowe nośniki nie pojawiają się samoistnie. Są skutkiem politycznego przywództwa i poświęcenia, rozwagi i cierpliwości, mądrości i odwagi. Pojawiły się w kontekście religijnej wiary w transcendentny porządek wszechświata. Są ucieleśnieniem pewnej hierarchicznej zasady – twierdzi ekonomista, dając nam jednak tym samym powody do obaw. Bo co, jeśli ktoś zlikwiduje te niskoentropowe nośniki? Wtedy koniec”.
/>
Są na to dwa główne scenariusze. W pierwszym Stwórca sprowadza na nas apokalipsę i stawia przed Sądem Ostatecznym. Ten scenariusz, znając boską cierpliwość, szybko się nie ziści. Drugi jest bardziej prawdopodobny. Oto istnieje zagrożenie, że całkiem – jak pokazaliśmy – rozsądna polityka spod szyldu „zaprojektujmy ogólne ramy, a dalej jakoś to będzie” zostanie zastąpiona polityką „musimy wziąć sprawy w swoje ręce”.
Zagrożenie to przychodzi do nas ze strony tych, którzy z jakiejś szczególnej strachliwości dopingują państwo do radykalnych interwencji za każdym razem, gdy coś identyfikują jako zagrożenie. Jest spora szansa, że któraś z tych interwencji będzie operacją udaną, ale jej efektem ubocznym będzie śmierć pacjenta. Do takich osób należał na przykład XIX-wieczny historyk Thomas Carlyle, który jako pierwszy nazwał ekonomię „ponurą nauką”. Uważał on za smutny płynący z ekonomii wniosek, że człowieka należy zostawić samemu sobie, by działał w wolności i próbował znaleźć szczęście na własną rękę. W związku z tym Carlyle nie mógł np. zaakceptować zniesienia niewolnictwa. Niewolnictwo, jak radził brytyjskiemu monarsze, powinno być przywrócone w zamorskich koloniach, bo to sposób na zwiększenie w ich produktywności.
Możliwe więc, że w istocie najczarniejszym scenariuszem jest ten, w którym ludzki potencjał w wyniku nadmiernej strachliwości co poniektórych będzie wiecznie nie tyle do śmierci duszony, ile tylko krępowany, w wyniku czego ci, którzy już teraz mogliby mieć się lepiej, będą długo jeszcze cierpieć choroby i głód. Tak jak kiedyś przez długie wieki niewolnicy.