W lipcu 2016 roku wicepremier Mateusz Morawiecki zaprezentował Program Budowy Kapitału, który jest jednym z filarów Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju. Zakłada on przekształcenie OFE w fundusze inwestycyjne - 75 proc. aktywów ma trafić na Indywidualne Konta Zabezpieczenia Emerytalnego Polaków. Natomiast pozostałe 25 proc. - do Funduszu Rezerwy Demograficznej, zarządzanie którym ma przejąć PFR. Zgodnie z pierwotnym planem przekształcenie OFE miałoby nastąpić od stycznia 2018 roku.
Wcześniej w rozmowie z PAP szef Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys wskazał, że drugi bardzo ważny element planowanej reformy to upowszechnienie pracowniczych planów kapitałowych w celu oszczędzania na emeryturę. Pod koniec marca Borys poinformował, że gotowy jest komplet projektów ustaw dot. zmian w systemie OFE oraz pracowniczych planów kapitałowych. Wyraził nadzieję, że w kwietniu trafią one na ścieżkę legislacyjną.
"Problemem jest to, że propozycje te nie są poddane uczciwej publicznej debacie. Jest jedynie propaganda realizowana przez zwolenników tych propozycji, podobnie jak było to w przypadku wprowadzania OFE w 1999 roku" - powiedziała PAP prof. Leokadia Oręziak.
"Propozycje te oceniam negatywnie. Nie stanowią one żadnego rozwiązania problemów istniejących w systemie emerytalnym, a stwarzają bardzo wiele nowych. Zwiększają ryzyko z punktu widzenia przyszłych emerytów, nakładają dodatkowe obowiązki na pracowników i na finanse publiczne. Zyskuje jedynie rynek finansowy - banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, gracze giełdowi. Tak naprawdę tylko te podmioty będą beneficjentem proponowanych zmian" - wskazała ekspertka.
Zwróciła uwagę, że koncepcja zmian w systemie emerytalnym zakłada dwa rozwiązania - "oba oznaczające dalszą prywatyzację emerytur". Pierwsze dotyczy zmian w OFE, a drugie stworzenia "przymusowego" systemu tzw. Pracowniczych Planów Kapitałowych (PPK). W jej ocenie deklarowane przez autorów tych zmian zwiększanie poziomu oszczędności i inwestycji "to tylko hasła". "Faktycznie rozwiązania te boleśnie uderzą w finanse publiczne, przyszłych emerytów, ale także obecnych pracowników, którzy będą musieli ponosić nowe dodatkowe ciężary" - oceniła.
"Jeśli chodzi o zmiany w OFE, to planuje się zakończenie funkcjonowania przymusowego drugiego filara tak, żeby przestały do niego płynąć nowe składki. Jest to słuszne, gdyż od 1999 r. kolejne rządy muszą zaciągać pożyczki, by pokryć ubytek składki emerytalnej, która szła dotychczas do OFE, zamiast na wypłatę bieżących emerytur. Ponadto obecny plan jest taki, by 25 proc. całości aktywów OFE (wynoszących obecnie ponad 160 mld zł) przekazać na Fundusz Rezerwy Demograficznej, a 75 proc. na Indywidualne Konta Zabezpieczenia Emerytalnego (IKZE)" - wyjaśniła.
"Członków OFE nie planuje się pytać o zdanie, czy chcą, by dalej ich emeryturami grać na giełdzie. W 2014 r. aż 85 proc. członków OFE zdecydowało, że nie chce, by ich nowe składki emerytalne płynęły dalej do OFE i woli, by w całości trafiały one do ZUS. Jednakże w OFE zostały pozostawione wtedy środki zgromadzone przez te osoby ze składek wpłaconych uprzednio. Jeśli 75 proc. aktywów OFE trafi do IKZE, to dalej będą one przedmiotem gry na rynku finansowym i dalej będą narażone na ryzyko i wysokie koszty. "Warto zwrócić uwagę, że ludzie nie będą mogli dysponować pieniędzmi, które z OFE trafią na ich IKZE. Będzie można z nich skorzystać dopiero po osiągnięciu wieku emerytalnego" - mówiła.
"Pomysł skierowania 25 proc. środków z OFE do Funduszu Rezerwy Demograficznej jest słuszny. Środki te trafią na cele emerytalne. Natomiast zupełnie niedopuszczalne jest pozostawienie 75 proc. pieniędzy z OFE na rynku finansowym. Trafnym rozwiązaniem byłoby przekazanie całości środków, które znajdują się w OFE, do Funduszu Rezerwy Demograficznej, który to fundusz dalej powinien podlegać demokratycznej kontroli, w tym ze strony NIK. Przejęte aktywa Fundusz mógłby zbywać w dość długim czasie, by nie spowodować spadku ich wartości. Ubezpieczeni nie ponieśliby tu żadnych strat, bo równowartość tego transferu z OFE byłaby zapisana na ich kontach w ZUS" - tłumaczyła ekspertka.
Jak podkreśliła, jeśli jednak "państwo w sposób bezzwrotny przekaże z OFE ponad 120 mld zł na rynek finansowy, to trzeba będzie czymś sfinansować ten gigantyczny ubytek w finansach publicznych". "Do wyboru jest albo wzrost składek i podatków albo dalsze zadłużanie państwa" - przestrzegała.
Leokadia Oręziak tłumaczyła, że różnica między obecnym a przyszłym rozwiązaniem polega na tym, że teraz - w ramach tzw. suwaka bezpieczeństwa - na 10 lat przed przejściem na emeryturę stopniowo pieniądze przenoszone są z OFE do ZUS. "W tym roku to jest 5 mld zł. W przyszłym 5,5 mld zł. W 2025 r. byłoby to prawie 9 mld zł" - wyliczyła. „Nie oznacza to, że z powodu tego suwaka popieram dalsze istnienie OFE. Zasługują one na całkowitą likwidację. Zgromadzone w nich środki to są pieniądze publiczne. Jeśli środki te zostaną definitywnie przekazane na IKZE, zarządzane przez różne instytucje finansowe, to będzie oznaczało, że te pieniądze już nigdy nie wrócą do finansów publicznych. Będzie to więc prezent o wartości ok. 120 mld zł dla rynku finansowego, dla działających tam banków, firm ubezpieczeniowych, funduszy inwestycyjnych i powiązanych z nimi osób" - zaznaczyła.
Według niej instytucje finansowe, które będą tymi środkami zarządzać, uzyskają "do obracania według własnego uznania niewiarygodnie wysoką kwotę pochodzącą ze środków publicznych". "Te ponad 120 mld zł przestanie podlegać jakiejkolwiek demokratycznej kontroli. Pieniądze te będą narażone na dodatkowe ryzyko. Emerytura, która miałaby pochodzić z tego źródła, będzie niewaloryzowana, bo nikt nie waloryzuje na rynku finansowym. Pieniądze te będą narażone na ryzyko związane z kryzysami finansowymi, inflacją oraz licznymi możliwymi defraudacjami przez firmy zarządzające. Będą też pomniejszane nieustannie o opłaty pobierane przez te firmy. Wszystko to ostatecznie może znacznie zmniejszyć przyszłą emeryturę z tego źródła" - przekonywała.
"Warto przy tej okazji przypomnieć, że w 2009 roku prezydent Lech Kaczyński zawetował ustawę dotyczącą dożywotnich zakładów emerytalnych, która przewidywała rozwiązania podobne do obecnie proponowanych" - zaznaczyła Leokadia Oręziak.
Druga część propozycji - powiedziała Oręziak - to Pracownicze Plany Kapitałowe. Koncepcja ta zakłada, że pracownik wpłacałby na nie 2 proc. miesięcznego wynagrodzenia, a pracodawca kolejne 2 proc., z czego 0,5 pkt. proc. pochodziłoby z funduszu pracy.
"Warto zaznaczyć, że z mocy prawa wszyscy pracownicy przedsiębiorstw, poczynając od największych firm, mają być zapisywani do pracowniczych planów emerytalnych, a jeżeli ktoś chciałby z takiego planu się wycofać, to będzie mógł to zrobić jedynie na samym początku, w ciągu kilku tygodni, składając specjalną deklarację. Jeśli tego nie zrobi, np. z braku wiedzy, czasu, czy z obawy o utratę pracy, to przez następne kilkadziesiąt lat, aż do emerytury, z jego wynagrodzenia będzie potrącana składka na PPK" - wskazała.
Według niej, zakłada się, że aż 75 proc. pracowników nie zdoła wycofać się z PPK w odpowiednim terminie. "I to jest klucz całej tej propozycji. Jej twórcy liczą, że dzięki temu, w istocie niesprawiedliwemu rozwiązaniu, ponad 5 mln osób zostanie wciągniętych do tego systemu, a z pensji pracowniczych na rynek finansowy trafiać będzie ponad 15 mld zł rocznie" - uważa Oręziak.
"Banki i inne instytucje finansowe nie kryją entuzjazmu wobec tej propozycji niosącej im nowe, ogromne źródło zysków, bez ponoszenia jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, jakie emerytury wypłacą w przyszłości milionom Polaków. Z punktu widzenia pracownika niemożliwość wycofania się z PPK w dowolnym czasie oznacza ostatecznie, że składka kierowana do tego systemu stanie się nowym podatkiem. Obniży konsumpcję pracownika i zwiększy koszty pracy. Pieniądze z tego podatku nie pójdą na emerytury, ani na ratowanie publicznych szpitali, tylko wzmocnią wąską grupę podmiotów i osób powiązanych z rynkiem finansowym" - zaznaczyła.