Sprawa zakazu handlu w niedzielę ma ciekawe tło socjologiczne i filozoficzne. Skupia się w niej jak w soczewce wiele ważnych cech naszej sytuacji społecznej.
/>
Jest też doskonałym pretekstem do tego, by przyjrzeć się sposobowi rozumienia wolności przez różne grupy społeczne, ze szczególnym uwzględnieniem wielkomiejskiej klasy średniej jako klasy hegemonicznej (jej sposób widzenia świata jest społecznie i medialnie dominujący). Oto bowiem niezwykle częstym argumentem na rzecz niestosowania owego zakazu jest ten, który odwołuje się do wolności konsumenta oraz wolności pracownika.
Najpierw o pierwszej. Oburzeni przedstawiciele klasy średniej z wielkich miast i wyraziciele jej ideologii z różnych obozów politycznych wskazują na to, że przez zakaz handlu w niedzielę ograniczona zostanie wolność osób, które zwykły robić w ten dzień zakupy. W tle tej narracji kryje się zwulgaryzowana wersja ideologii liberalnej, która rządzi naszym myśleniem od początku transformacji ustrojowej. W myśl tej ideologii wolność jest wartością zawsze nadrzędną i absolutną. Każde jej ograniczenie przez uniemożliwienie robienia czegoś, jest z definicji podejrzane czy wręcz niedopuszczalne, oczywiście jeśli tylko w grę nie wchodzi ewidentne pogwałcenie przepisów prawa.
Podejście to całkowicie pomija konfliktowość wartości, a zatem i to, że wolność nie może być traktowana jako dobro absolutne, bo czasami wchodzi w konflikt z innymi wartościami, które możemy w danej sytuacji uznać za ważniejsze od niej. I tak np. nie pozwalamy innym ludziom na swojej ziemi robić tego, co chcą, bo zdajemy sobie sprawę z tego, że mogłoby to prowadzić do zagrożenia naszych interesów. I dlatego np. zabraniamy im składowania na swojej ziemi materiałów toksycznych, a do pewnego momentu zabranialiśmy im wycinać drzewa wedle własnego uznania, słusznie mniemając, iż są one wartością wspólnotową, a nie indywidualną. Widać zatem wyraźnie, że uważamy, iż wolność dysponowania swoją własnością ma granice, a wraz z tym granice ma wolność jako taka.
Dodajmy do tego, że w myśli liberalnej, której echo znajdujemy w narzekaniu naszej klasy średniej na ograniczenie handlu w niedzielę, istnieje przekonanie, że „granicą czyjejś wolności jest wolność innego człowieka”. W myśl tej maksymy J.S. Milla, stanowiącej fundament liberalizmu, nie można domagać się dla siebie wolności absolutnej, albowiem ta wchodzi często w konflikt z wolnością innego człowieka. Zgodnie z tym podejściem i w kontekście sprawy handlu w niedzielę należy zadać podstawowe pytanie: czy domaganie się wolności dla konsumentów nie stoi w sprzeczności z domaganiem się wolności innych ludzi zmuszonych do pracy w niedzielę? Odpowiedź jest oczywista: możliwość realizacji wolności jednych, konsumentów, przyzwyczajonych do dokonywania zakupów wtedy, kiedy chcą, stoi w ewidentnej sprzeczności z wolnością pracowników, którzy chcą mieć ten dzień wolny z różnych ważkich przyczyn (rodzinnych, religijnych czy zdrowotnych).
W sytuacji takiego konfliktu nie ma innego wyjścia, jak tylko odwołanie się do arbitra zewnętrznego, który określi, czyja wolność jest ważniejsza. W historii takim sędzią od dawna jest państwo. Może ono albo iść na rękę klasie średniej chcącej dokonywać zakupów w niedzielę, albo pracownikom handlu, chcącym mieć wtedy wolne. Jeśli za ważniejszy uzna interes tych pierwszych, będzie od takiego zakazu stronić, jeśli ma na względzie interes tych drugich, będzie się ku niemu skłaniać, w każdym przypadku przedkładając wolność jednych nad wolność drugich. Może też ono starać się jakoś te interesy (wolności) pogodzić, stosując rozwiązanie kompromisowe, np. w postaci zakazu handlu w niektóre niedziele i zgody nań w inne.
W każdym przypadku nieuchronny będzie jakiś konflikt interesów i wolności. Ale od tego jest państwo, aby owe konflikty rozwiązywać, a mądre państwo, aby przy okazji zachowywać równowagę między interesami różnych klas społecznych, pamiętając wszakże, że klasy te nie są symetryczne, jeśli chodzi o ich siłę i pozycję przetargową (pracodawcy wraz z wielkomiejską klasą średnią są z pewnością znacznie silniejsi w tej relacji niż pracownicy handlu). Przeciwnicy ewentualnej regulacji zakazującej handlu w niedzielę powołują się często na sprawę dobrowolności pracy w ten dzień, sugerując, że jeśli ktoś decyduje się na pracę w handlu, to musi brać pod uwagę możliwość pracy w niedzielę. Ten argument jest bardzo typowy dla wielu różnych sporów, które toczyły się i toczą w Polsce na styku klienci – pracownicy czy pracodawcy – pracownicy.
Pojawia się w nim założenie o wolności wyboru zajęcia i braku w tym względzie jakiegokolwiek przymusu. W moim przekonaniu argument ten jest fałszywy, bo prawnej wolności kontraktów dotyczących pracy towarzyszy z reguły faktyczny przymus ekonomiczny, o czym wiadomo już od XIX w. Nie można zatem beztrosko stwierdzać, że przecież nikt nikogo nie zmusza do pracy w handlu, bo choć pewna forma przymusu tu faktycznie nie występuje (przymus prawny), to jednak inna – jak najbardziej (przymus ekonomiczny). Dla wielu ludzi praca ta jest jedyną, która z różnych przyczyn jest im dostępna. Przy czym dodajmy od razu, że ów argument o braku przymusu jest bardzo typowy dla całkowicie niesocjologicznego i wyłącznie formalistycznego (prawnego) traktowania wszelkich relacji, jakie mają miejsce w gospodarce wolnorynkowej. Gruntownie zafałszowuje ono prawdziwy obraz sytuacji, ponieważ, jak wiadomo już od bardzo dawna, formalnej wolności kontraktów typowych dla tego modelu gospodarowania nie towarzyszy bynajmniej wolność rzeczywista. Przymus ekonomiczny ogranicza ją bowiem w sposób nieomal równie efektywny jak przymus formalny, szczególnie w pewnych okolicznościach (duże bezrobocie, brak kwalifikacji, sytuacja rodzinna).
Inny argument, często przywoływany przez przedstawicieli wielkomiejskiej klasy średniej w obliczu wchodzącego w grę zakazu handlu w niedzielę, mówi z kolei o ich braku wyboru w kwestii kiedy i ile pracować. Argument ten jest często podszyty żalem i zawiścią, że oto jakaś grupa ludzi może wywalczyć sobie pewien „przywilej” w sytuacji, gdy owa klasa nie ma na to szans, bo musi pracować na okrągło. Gdy mu się bliżej przyjrzeć, można dostrzec w nim specyficzną chęć pociągnięcia wszystkich na dno. Skoro mnie jest źle, to dlaczego innym ma być lepiej? To typowy przykład tendencji do tego, aby samemu będąc w jakimś sensie na dnie, ściągnąć do siebie innych, zamiast starać się od tego dna solidarnie odbić. A odbicie to powinno polegać na tym, że także wielkomiejska klasa średnia powinna wreszcie przemyśleć swój styl życia i zastanowić się, czy praca na okrągło, z jednej strony motywowana chęcią awansu materialnego i zapewnienia sobie stosownej pozycji społecznej w wyniku konsumpcji, a z drugiej warunkowana nieprzyjaznym wobec pracowników otoczeniem instytucjonalnym (wymuszanie pracy po godzinach, ciągła dyspozycyjność, folwarczne stosunki pracy), ma sens.
Twierdzę, że nie ma. Po uznaniu tego dosyć oczywistego faktu otwiera się pole do potraktowania pragnień pracowników handlu jako wzoru dla siebie i stopniowego weryfikowania własnego światopoglądu, który skądinąd został tej klasie narzucony przez dominującą w Polsce od wielu lat narrację pseudoliberalną. Czyni ona z indywidualistycznie pojmowanego sukcesu materialnego jedyny wzór godny naśladowania, zapominając, że jakość życia jest wyznaczana także przez inne, ważniejsze czynniki – jak czas wolny do dyspozycji, zakorzenienie we wspólnocie czy przyjaźń. Odrzucenie tej narracji oraz własnego egoizmu klasowego otwiera pole dla solidarności klasowej polegającej w tym konkretnym przypadku na uznaniu, że zakaz handlu niedzielę może stanowić pewien punkt zwrotny w traktowaniu pracy oraz czasu wolnego w całym społeczeństwie i dlatego warto go poprzeć. Może pozwolić zatem na krytyczną refleksję wobec własnego życia oraz faktycznego, a nie tylko formalnego zakresu wolności, jaki oferują nam wzory samorealizacji i szczęścia narzucone przez turbokapitalizm i korporacyjną chęć zysku za wszelką cenę.
Wielkomiejska klasa średnia zrobiłaby zatem mądrzej, gdyby zamiast wyrażać oburzenie ograniczaniem wolności przez zakaz handlu w niedzielę, zakaz ów poparła i sama zbuntowała się przeciwko warunkom pracy narzuconym jej przez pracodawców wmawiających jej, że etos pracy w określonych instytucjach (korporacje, banki itd.) wymaga pełnej dyspozycyjności i zatarcia granicy pomiędzy czasem pracy a czasem dla siebie. W ten sposób miałaby szanse wyrwać się z kręgu ideologicznego czaru prymitywnie pojmowanego liberalizmu, w którym tkwi od dziesięcioleci. (Pomijam tutaj kwestie konieczności pracowania w niedzielę przez przedstawicieli określonych służb publicznych i komunikacyjnych. Ich sytuacja jest inna, o ile bowiem ograniczenie handlu w niedzielę nie stanowi żadnego zagrożenia dla funkcjonowania państwa jako całości, to likwidacja dyżurów niedzielnych policjantów czy strażaków już z pewnością tak).
Na zakończenie jeszcze o argumencie spadku zysku sieci handlowych oraz o możliwym wzroście bezrobocia w wyniku mniejszego zapotrzebowania na pracę. Zakupy, których nie dokona się w niedzielę, kiedyś muszą zostać dokonane, a zatem trudno oczekiwać spadku zysku. A nawet jeśli on faktycznie nastąpi, to przecież są od niego rzeczy ważniejsze. Pora porzucić przekonanie typowe dla formy, jaką przybrał nasz kapitalizm, że kryterium zapewniania zysku jest rozstrzygające we wszelkich działaniach podejmowanych zarówno wewnątrz poszczególnych przedsiębiorstw, jak i w ich otoczeniu instytucjonalnym.
Zaś co do możliwości utraty pracy przez jakąś grupę pracowników to trzeba zauważyć, iż kwestia ta pokazuje konieczność istnienia związków zawodowych, które powinny wypracowywać najkorzystniejsze rozwiązania dla swoich członków i dla wszystkich pracowników, rozpatrując wszystkie za i przeciw.
W zdrowej gospodarce wolnorynkowej musi istnieć równowaga sił pomiędzy jej głównymi partnerami. Najwyższa pora, aby zacząć ją stopniowo wprowadzać także i u nas. Również przez staranne rozważenie argumentów tych, którzy domagają się ograniczenia handlu w niedzielę. Bo choć w debacie publicznej mogą one zostać odrzucone, to z pewnością nie są bezpodstawne.