Czy te oczy mogą kłamać? – im rzadziej zadajemy sobie to pytanie, tym lepiej. Niestety, wciąż zadajemy je zbyt często.
Jaka jest najpopularniejsza diagnoza stawiana nam przez psychologów społecznych? Obstawiam, że ta: „Polacy są nieufni”. Ewentualnie: „Trawi nas deficyt społecznego zaufania”. Dane potwierdzają, że coś jest nie tak z naszymi pokładami wiary w ludzi. Z Europejskiego Sondażu Społecznego wynika, że w porównaniu z innymi narodami wypadamy blado – tylko Bułgarzy, Cypryjczycy i Słowacy są od nas bardziej nieufni. W dobre intencje bliźnich wierzymy nawet rzadziej niż Rosjanie.
Ufamy jeszcze, co prawda, strażakom lub ratownikom pogotowia, już zdecydowanie mniej księżom, a niemal na samym końcu są politycy. GUS przeprowadził w 2015 r. badanie, z którego wynika, że o ile tym służbom ratującym życie ufa odpowiednio 94 proc. i 84 proc. z nas, o tyle Kościołowi już tylko 67 proc., a władzy 25 proc.
Dlaczego zaufanie społeczne jest tak ważne? W Diagnozie Społecznej, obszernym badaniu przygotowywanym co dwa lata przez zespół prof. Janusza Czapińskiego, czytamy, że jest ono budulcem kapitału społecznego, który decyduje o „zdrowych relacjach społecznych, dbaniu o dobro wspólne i współpracy”. Ale nie chodzi tylko o miłą koegzystencję z innymi. Zaufanie to podstawa dobrobytu. Profesor Douglass North, historyk gospodarki i laureat Nagrody Nobla, przekonywał, że niski poziom zaufania może być przyczyną stagnacji oraz ekonomicznej zapaści.
To właśnie różnice w poziomie zaufania tłumaczą w dużym stopniu różnice w PKB per capita między bogatymi Stanami Zjednoczonymi a biedną Somalią.
Oszuści otaczają mnie
Przenieśmy się na chwilę myślami do Somalii. Od początku lat 90. XX w. trwają tam wewnętrzne konflikty, które pochłonęły nawet pół miliona ofiar. W tym kraju brak zaufania to stan naturalny. Jego mieszkańcy są podzieleni na zwalczające się klany i obozy tak mocno, że trudno w ogóle nazywać ich społeczeństwem. Czy możemy się spodziewać, że jakiś zagraniczny inwestor wybuduje tam sieć sklepów? Fabryki? Albo zainwestuje w wydobycie minerałów? Nie. To byłoby finansowe samobójstwo. Zresztą już nawet samo pojawienie się w pobliżu Somalii jest groźne, o czym dobrze wiedzą załogi statków handlowych porywanych przez tamtejszych piratów. Zaufanie jest jak oliwa, która umożliwia poruszanie się zębatek gospodarki. Im tej oliwy mniej, tym koła poruszają się wolniej. W Somalii ledwo się kręcą. Jej gospodarka ma charakter nieformalny i rozwija się w ramach poszczególnych grup, które starają się swoim członkom gwarantować bezpieczeństwo. Zaufanie do drugiego człowieka pojawia się więc tam dopiero, gdy jest on „swój”, budowane jest w oparciu o więzy krwi, klanu czy bezpośrednią znajomość.
Przypomina to warunki, w jakich rozwijały się gospodarki przedkapitalistyczne. Wówczas panował powszechny deficyt zaufania. Z przeprowadzeniem dowolnej transakcji wiązało się wielkie ryzyko bycia oszukanym, rynki jednak wykształcały różne oddolne mechanizmy obronne. Jednym z nich była strategia wielostronnej kary, którą stosowali np. żydowscy handlarze w XI-wiecznym Kairze. Jeśli choć raz kogoś oszukałeś, kasta handlarzy wpisywała cię na specjalną listę, co dożywotnio wykluczało cię z rynku i stygmatyzowało. Przez wieki przed rewolucją przemysłową, żeby móc handlować i rozwijać się, trzeba było też sobie na zaufanie kontrahentów zasłużyć, przechodząc różne sprawdziany uczciwości.
Testowanie uczciwości przetrwało do dzisiaj w biedniejszych gospodarkach. Jak zauważa prof. Marcel Fafchamps ze Stanford University, u malajskich handlarzy kredyt kupiecki można otrzymać, dopiero jeśli przeprowadzi się z nimi co najmniej 10 transakcji w gotówce. Fafchamps w swojej pracy skupia się na badaniu sieci, czyli wiodących w danych branżach grup biznesowych. Jak się okazuje, historycznie miały one najczęściej charakter etniczny bądź religijny. Przykładowo w przedprzemysłowej Europie tworzyli je Żydzi, w Afryce Wschodniej Hindusi, a w Azji Południowo-Wschodniej Chińczycy.
Kapitał personalnego zaufania wykształcany przez sieci był jednym z budulców współczesnego kapitalizmu. W Wielkiej Brytanii bardzo znaczącą sieć zbudowali na przełomie XVIII i XIX w. członkowie sekty kwakrów, którzy interesy zwykli byli robić głównie między sobą. Wyznanie wiary kontrahenta stanowiło dla nich promesę uczciwości, nawet jeśli nie znali go osobiście. Kwakrzy posiadali międzynarodowe banki, huty żelaza, prowadzili nawet masową produkcję słodyczy.
Z kolei w Stanach Zjednoczonych wyznacznikiem zaufania z końcem XIX w. stała się przynależność do grona znajomych największych magnatów finansowych, takich jak John Pierpont Morgan. Pisarz i dziennikarz James Surowiecki zauważa, że „obecność człowieka Morgana w zarządzie danej firmy stawała się gwarantem tego, że firma jest solidna i pewna”.
Guanxi w Nowym Sączu
Dzisiaj do znaczących gospodarek, w której wciąż niezwykle ważne są nieformalne sieci zaufania, należą Chiny. Chińczycy tworzą guanxi (relacja, wywieranie wpływu), czyli grupy znajomych, którzy wymieniają się wzajemnie przysługami, nawet takimi nie do końca legalnymi. Mogą odwozić sobie wzajemnie dzieci do szkoły, lecz mogą też załatwiać sobie przyspieszenie wydawania pozwoleń na budowę. Oszukać członka swojego guanxi to dożywotni dyshonor, ale już oszukać kogoś z zewnątrz, np. Europejczyka, który zdalnie zamawia jakiś towar... O, tym można się nawet kolegom pochwalić w trakcie jednej z obfitych kolacji biznesowych.
Pewne formy sieci biznesowych znajdujemy także na polskim podwórku. I mam na myśli nie tylko stowarzyszenia pracodawców czy organizacje certyfikujące produkty.
Czy zastanawialiście się kiedyś, co sprawia, że na Sądecczyźnie mieszka tak wiele osób, które można znaleźć na listach najbogatszych Polaków: producenci lodów bracia Koral, Ryszard Florek (Fakro, okna), Kazimierz Pazgan (Konspol, produkty mięsne), producent bram Andrzej Wiśniowski czy człowiek legenda, założyciel firmy Optimus Roman Kluska? To właśnie sieci wyjaśniają tę zagadkę. Sądeccy przedsiębiorcy tworzą nieformalną, ale trzymającą się razem grupę, która wzmacnia się wzajemnie, co przekłada się na większe sukcesy. – W okolicach Nowego Sącza jest ponad 100 firm o obrotach powyżej 100 mln zł. Jeśli któryś z właścicieli potrzebuje np. nieformalnego kredytu, bo bank go wystawił, zawsze może się zwrócić do kolegów – mówi mi anonimowo jeden z nich.
Generalnie jednak na Zachodzie sieci stanowią relikt przeszłości. Istnieją, ale nie są aż tak dla rozwoju gospodarki istotne. Historycy podkreślają, że nowoczesny kapitalizm nie opiera się już tak mocno na zaufaniu personalnym. Rynki doszły do wniosku, że uczciwość to tak opłacalne aktywo, że nie ma sensu ograniczać jego użycia tylko wobec tych, których się zna. Stała się ona w kapitalizmie normą, a nie wyjątkiem. Jedziemy do obcego miasta i kupujemy tam żywność, wierząc, że jest świeża, że sprzedawca nie wstrzykuje do niej trucizny lub substancji uzależniających; podajemy numer i kod zabezpieczający karty płatniczej w internecie, ufając, że sklep internetowy nie pobierze wszystkich dostępnych na naszym rachunku środków; kupujemy akcje przekonani, że właściciele firm zainwestują je w najlepszy możliwy sposób. Przede wszystkim jednak w zglobalizowanym świecie sama produkcja i inwestycje odbywają się dzięki zaufaniu.
Brytyjski ekonomista Paul Seabright w „The Company of Strangers” zwraca uwagę, jak skomplikowany jest to proces, ilustrując to produkcją koszulki. „Bawełnę wytworzono w Indiach z nasion importowanych z USA; sztuczne włókno pochodzi z Portugalii, a barwnik z sześciu innych krajów; podszewka kołnierzyka z Brazylii, a maszyna, która to wszystko poskładała do kupy – z Niemiec. Sam T-shirt zszyto w Malezji” – pisze Seabright.
Bez takiego zaufania w ciemno nie powstawałby obecnie właściwie żaden produkt, włączając w to samochody, samoloty, komputery i meble. Ekonomiści nazywają ten typ zaufania zinstytucjonalizowanym. Jest bezosobowe i uniwersalne; jest też wynikiem wielowiekowych doświadczeń. Jego największa zaleta to redukcja kosztów transakcyjnych. W skrócie chodzi o to, że dzięki niemu nie podpisujemy szczegółowej umowy kupna-sprzedaży za każdym razem, gdy idziemy do sklepu po lody. Życie jest łatwiejsze.
Ekonomiści przekonują też o wyższości zaufania zinstytucjonalizowanego nad zaufaniem opartym na osobistych więzach czy doświadczeniu. To ostatnie jest kapryśne, arbitralne i ograniczone do wybranej grupy. Dzisiaj mi ufasz, jutro nienawidzisz. Jest po prostu mniej efektywne. Co więcej – przekonuje Seabright – czynniki wzmacniające to pierwotne zaufanie nie zawsze są czymś dobrym, ponieważ mogą wzmacniać jednocześnie więzi np. między członkami mafii, których sukces ekonomiczny bierze się z wyzysku innych ludzi, czy prowadzić do różnego typu dyskryminacji. Skoro ufam kolegom protestantom, nie ufam katolikom, skoro ufam białym, nie ufam czarnym itd.
Nie rozmawiaj z nieznajomymi
Z tej perspektywy nie pociesza nas szczególnie to, że poziom zaufania do sąsiadów i rodziny jest w Polsce relatywnie wysoki. Według GUS (dane z 2015 r.) rodzinie ufa prawie każdy, bo 98 proc., a znajomym i przyjaciołom 93 proc. Z kolei nieznajomym większa część z nas nie ufa (42 proc.), niż ufa (39 proc.). Nieufni jesteśmy także wobec instytucji rynkowych: firm finansowych, banków czy giełdy. Tej ostatniej ufa zaledwie 15 proc.
To wszystko świadczy o tym, że Polakom brakuje tego ważniejszego rodzaju zaufania.
Z czego to wynika? Może po prostu w głębi serca wiemy, że chwiejność i porywczość stanowią nieodłączny element słowiańskiego charakteru? W końcu gdzież nam do takiej Danii, gdzie matki zostawiają na ulicy dzieci w wózkach, gdy wchodzą do sklepu (przynajmniej było tak jeszcze w latach 90.), a ludzie są – jak zauważał już sam Adam Smith – ze wszystkich „najbardziej wierni danemu słowu”. Cóż, odpowiedź może być mniej poetycka.
Znany myśliciel Francis Fukuyama zauważa np., że problemy z zaufaniem społecznym miewa większość państw postkomunistycznych – stąd wniosek, że być może to koszt związany ze zbyt szybką, a zdaniem niektórych wręcz szokową transformacją ustrojową. Wiele w niej straciliśmy z naszego indywidualnego dorobku (np. oszczędności), a to każe bezgranicznie wierzyć swoim najbliższym i chronić ich przed innymi.
Ktoś mógłby również powiedzieć, że deficyt zaufania to wynik zażartych sporów politycznych, które coraz mocniej polaryzują nasze społeczeństwo. Polska jest „murem podzielona” między zwolenników rządu i opozycji, którzy warczą na siebie jak wściekłe psy. To wyjaśnienie także nie jest dobre, choć na pewno nośne w publicystyce. Dlaczego niedobre? Ponieważ politycy zazwyczaj podsycają już istniejące napięcia społeczne. Prezydent USA Donald Trump nie wymyślił nienawiści do nielegalnych imigrantów z Meksyku. On ją tylko wyeksponował, wiedząc, że w pokryzysowych czasach społeczeństwo zaczyna postrzegać świat w kategoriach winnych i ofiar. Podobnie Lech Kaczyński mówiący o tym, że „jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”, nie tworzył resentymentu wobec bogatych, a tylko korzystał z tego, że on już istniał.
Redukcja odpowiedzi do jednej przyczyny nie jest całą prawdą. Na szczęście dodatkowy trop podrzucają nam ekonomiści, tacy jak cytowany już Douglass North.
Z jego ustaleń wynika przede wszystkim, że to sam brak zaufania rodzi... brak zaufania. Państwa, w których jest on wysoki, mają tendencję do rozbudowy biurokracji i nadmiernej regulacji, co przekłada się na spowolnienie wzrostu, rozkład społeczny, a to z kolei – na zasadzie sprzężenia zwrotnego – właśnie na dalszy spadek zaufania. Paul J. Zak i Stephen Knack w pracy „Trust and Growth” (Zaufanie i wzrost) z 1998 r. napisali: „Oszukiwanie jest bardziej prawdopodobne, a zaufanie mniejsze, gdy dystans społeczny między jednostkami (a więc różnice w kulturze, poglądach, religii – red.) jest większy, formalne instytucje (sądy, administracja rządowa) słabsze, a sankcje przeciw oszustom nieefektywne”. Profesor Joseph Stiglitz, znany specjalista od globalizacji i asymetrii informacji, podkreśla w tym kontekście znaczenie dobrego prawa. „System prawny powinien być kodyfikacją naszych norm i przekonań, które są podstawą działania całego systemu społecznego. Jeśli jest postrzegany jako niesprawny, wiara w system społeczny eroduje” – pisał. Taka erozja, zdaniem Stiglitza, nastąpiła po ostatnim kryzysie, gdy winni oszustw nie zostali należnie ukarani. Spadło zaufanie społeczne, a w efekcie kryzys mógł szybciej i głębiej przeniknąć do realnej gospodarki.
Może więc problem ogólnego deficytu zaufania w Polsce jest wtórny wobec szczególnego rodzaju deficytu zaufania, który polega na braku wiary w to, że aparat państwa skutecznie rozprawi się z oszustami, a także na przekonaniu, że dochodzenie swoich praw, gdy ktoś nasze zaufanie nadwyręży, jest zbyt kosztowne i czasochłonne?
Co z tym Amber Gold
Odpowiedź na te pytania może być, niestety, twierdząca.
Tegoroczne badania opinii publicznej przeprowadzone przez CBOS pokazują, że aż 51 proc. z nas negatywnie ocenia działanie wymiaru sprawiedliwości, przy zaledwie 36 proc. oceniających je pozytywnie. Co więcej, aż 66 proc. z nas jest przekonanych, że sędziowie nie są niezawiśli. Polacy nie wierzą po prostu, że w ich kraju panują rządy prawa. Faktycznie kosztowne i długotrwałe jest także dochodzenie swoich praw. Ogólna statystyka nie wygląda tak źle – średni czas postępowania sądowego to mniej więcej 4,5 miesiąca. Ale głowa boli dopiero, gdy zagłębić się w szczegóły. W 2016 r. aż o 31 proc. wzrosła liczba spraw niezałatwionych. Sprawy z zakresu prawa pracy ciągną się średnio (w sądach okręgowych) przez 13 miesięcy, a w rejonowych przez 9,5 miesiąca. Średnia dla spraw gospodarczych to prawie 15 miesięcy w okręgu i 13,5 w rejonie. W 2016 r. aż 10 proc. spraw, które toczyły się w sądach okręgowych, trwało już ponad rok, a 360 trwało ponad 8 lat. Ośmiolatek w rejonowych jest jeszcze więcej – prawie 3 tys.
Symbolem niewydolności sądownictwa może być słynna sprawa Amber Gold. Firma ta do 2012 r. zbierała depozyty lokowane w złocie, oferując klientom bardzo wysokie oprocentowanie. Padły podejrzenia, że wprowadza klientów w błąd i jest zwykłą piramidą finansową. Jej prezes Marcin Plichta został aresztowany i choć postawiono mu aż 17 zarzutów, dotąd nie zapadł wyrok, a sam Plichta przebywa w areszcie. Jeśli okaże się niewinny, lepiej nie myśleć, jak wielkie odszkodowanie będą musieli wypłacić mu podatnicy. Jeśli okaże się winny, pokrzywdzeni i tak nie odzyskają już pieniędzy, a satysfakcja ze skazania będzie mniejsza niż oburzenie na opieszałość postępowania. Pikanterii dodaje sprawie fakt, że Plichta był już w przeszłości karany siedmiokrotnie. Za każdym razem dostawał wyrok w zawieszeniu, choć oszuści często dostają bezwzględne więzienie już za drugim razem. Gdyby sądy działały w tym przypadku sprawniej, piramida Amber Gold nigdy by nawet nie powstała. Nawiasem mówiąc, w sprawie Plichty uwidacznia się także słabość administracji skarbowej, która nie egzekwowała od Amber Gold sprawozdań finansowych, przyzwalając na brak transparentności i tworząc okazję do oszukiwania.
Rząd odgraża się, że zreformuje nasz wymiar sprawiedliwości, jednak krytycy nie wierzą w jego szczere intencje i zarzucają mu chęć zwykłej wymiany ludzi na bardziej uległych. Nie budują też zaufania społecznego głoszone publicznie przez niektórych ministrów tezy, że „prawo nie jest najważniejsze”, bo liczy się „interes narodu”. Wywołują one raczej strach, że „interes narodu” okaże się sprzeczny z interesem tworzących go jednostek. Kolejna rzecz – gdy spojrzeć na rosnący fiskalizm i atmosferę podejrzeń otaczającą wielki biznes i zagraniczny kapitał, dochodzimy do wniosku, że to nie tylko obywatele nie ufają państwu, lecz także państwo nie ufa obywatelom.
Dużo mówi się o konieczności modernizacji naszej gospodarki, ucieczki z pułapki średniego dochodu, wzmocnienia naszych firm, zwiększenia innowacyjności, a jednak bez radykalnej poprawy w kwestii zinstytucjonalizowanego zaufania może się to okazać niemożliwe.
Co zatem należy zrobić?
W społeczeństwie totalitarnym problem rozwiązałoby wstrzykiwanie ludziom oksytocyny, hormonu odpowiedzialnego za prospołeczne zachowania. Na szczęście nie żyjemy w takim świecie, ale w demokracji. Nasi politycy powinni zrozumieć, że idea rządów prawa, które dla zaufania stanowią najlepszą glebę, to nie bezużyteczny i anachroniczny wymysł liberałów, lecz uniwersalny konstrukt będący warunkiem koniecznym rozwoju gospodarczego i społecznego w ogóle.
Prof. Douglass North, laureat Nagrody Nobla, przekonywał, że niski poziom zaufania może być przyczyną ekonomicznej zapaści. U nas teraz dużo mówi się o konieczności modernizacji gospodarki, ucieczki z pułapki średniego dochodu, wzmocnienia firm, zwiększenia innowacyjności, ale bez poprawy w kwestii zinstytucjonalizowanego zaufania może się to okazać niemożliwe