Fetysz zrównoważonego budżetu jest szkodliwy. A promująca go ekonomia głównego nurtu to zbiór mitów -mówi Steve Keen, profesor ekonomii na Kingston University w Londynie, autor książki „Demaskując ekonomiczne mity”.
/>
Dlaczego tak bardzo nie znosi pan ekonomii głównego nurtu?
Bo to stek bzdur i wydumanych fantazji.
Bardzo mocne stwierdzenie.
Mocne. Ale fakty są takie, że ekonomiści straszliwie błądzą.
Takie mówienie jest teraz na czasie. A konkrety?
Ekonomia utknęła na XIX-wiecznej fantazji, że złożony system, jakim jest gospodarka, da się zamknąć w matematycznych formułach. Jestem w stanie zrozumieć, że takie rojenia mieli ekonomiści dwieście lat temu, ponieważ nie mieli pojęcia o naturze złożonych systemów, nie mieli danych, nie mieli narzędzi do ich badania, choćby takich jak komputery. Nie rozumiem, dlaczego współcześni ekonomiści tych rojeń wciąż się trzymają. Wymyślili sobie na przykład pojęcie równowagi. Równowaga tu, równowaga tam – to chyba najmocniej nadużywane pojęcie w ekonomii.
Jedno z podstaw modelowania ekonometrycznego.
Tak. Wierzy się, że rynki dążą do stanu równowagi i nawet mogą go osiagnąć. Ale w teorii równowagi ogólnej sformułowanej przez Leona Walrasa w XIX w. jest jednak zastrzeżenie, że wymiana handlowa jest niemożliwa, dopóki wszystkie rynki nie osiągną stanu równowagi. Przyjęcie takiego upraszczającego założenia wynikało z tego, że aparat matematyczny był wtedy bardzo ograniczony. Ale już w międzywojniu udowodniono, że wszystkie rynki nie mogą się równocześnie znajdować w stanie równowagi. Chciaż taki wniosek powinien być przyczynkiem do odrzucenia teorii Walrasa, to jednak koncept ten był tak ponętny, że postanowiono go zmodyfikować. I od ponad 100 lat wszystkie zjawiska ekonomiczne upychane są w teorię równowagi. Abstrahuje się przy tym – by wzmocnić wiarę w tę teorię i by pozbyć się problemów teoretycznych – od takich pomniejszych zagadnień, jak pieniądz. Ale jak można w ekonomii abstrahować od pieniądza? A ekonomiści to robią, bo system pieniężny jest niestabilny, nie osiaga stanu równowagi i zepsułby im tę piękną intelektualną konstrukcję. Efektem jest ekonomiczny mit, a nie opis rzeczywistego świata.
Ci ekonomiczni nobliści padli ofiarą takiego mitu? Większość wyznaje teorię równowagi ogólnej. Odebrałby im pan nagrody?
Najpierw dali mu się uwieść oni, a potem wszyscy inni: politycy i wyborcy. Mit ten opowiada się za pomocą trudnej i logicznej matematyki. Poza ekonomistami nikt jej nie rozumie i ludzie biorą wiele rzeczy na wiarę. Do tego utożsamia się ekonomistów z inżynierami gospodarki. Skoro gospodarka działa, to ekonomiści muszą się na niej znać, prawda? A ta ich matematyka to mitomatematyka, która po przetłumaczeniu na zwykły język daje zwykły bełkot.
To przecież inteligentni ludzie!
Wybitnie inteligentni. Ale jeśli wierzy się w coś przez całe życie, to czy można to ot tak – zanegować? To jak z religią – nie jest łatwo ją odrzucić, jeśli wyznawaliśmy ją od kołyski. To uniwersalna cecha człowieka. Nawet fizycy mają podobne problemy. Przez dekady rozwijali teorię strun, która miała w elegancki sposób zlikwidować siedem największych trudności fizyki klasycznej. Ale okazało się, że zamiast wyjaśnienia tych 7 parametrów, wyprodukowali kilkaset nowych problemów. Trudno bronić sensowności tak złożonej teorii, a oni jej bronią z uporem godnym lepszej sprawy.
Czyli zły paradygmat w nauce może być po prostu wynikiem złego nawyku?
W dużej mierze tak. Lubimy myśleć o sobie jako o jednostkach samokrytycznych, a jednak ta nasza samokrytyka jest ograniczona. Ważniejsza jest dla nas wiara w mity i opowieści. To nie jest takie złe, bo tej cesze zawdzięczamy zdolność do podbicia naszej planety czy rozwój gatunku. Bez wierzeń, opowieści i mitów to by się nie wydarzyło. Niemniej w nauce nie powinno być na nie miejsca, a ekonomia, która do miana nauki aspiruje, to istne poletko uprawiania mitów. Weźmy teorię racjonalnych oczekiwań. Sformułowano ją pierwotnie w odniesieniu do tzw. cyklu świńskiego, czyli okresowych wahań w cenach i poziomie produkcji wieprzowiny. Cykl ów obrazuje rynkowe nierównowagi, a teoria racjonalnych oczekiwań miała tę nierównowagę złagodzić. Mówiła: ludzie mają w głowie model rynku, patrzą na ceny, przewidują ich zmiany i dostosowują się do nich w ten sposób, zapewniając równowagę rynkową. W tym świetle cykl świński nie był przejściem z jednej nierównowagi do drugiej, a po prostu przesuwaniem się równowagi po pionowej linii popytu – raz w górę, raz w dół. Argumentowano, że informacja o przyszłości – nie żartuję, ekonomiści używają takiego sformułowania, jak informacja o przyszłości – to rzadkie i kosztowne w pozyskaniu dobro, więc ludzie kupują tylko istotne informacje i ich nie marnują. Koszt krańcowy pozyskania informacji równa się zaś zwrotowi z takiej transakcji.
Co jest kontrowersyjnego w teorii, że ludzie planują działania na bazie wiedzy, którą posiadają? Co złego w nazwaniu tego racjonalnymi oczekiwaniami?
Nic, dopóki przyznajemy, że ludzie posiadają niedoskonałą wiedzę, zaś racjonalność definiujemy jako decyzje podejmowane w zgodzie z tą niepełną wiedzą, że są także ułomne. Tymczasem neoklasyczni ekonomiści redefiniują racjonalność, zakładając, że nasz obraz świata jest w 100 proc. zgodny z rzeczywistością, a nasze prognozy są trafne. A więc wszyscy jesteśmy Nostradamusami (śmiech). Teoria racjonalnych oczekiwań wspiera zatem pogląd, że rząd nie powinien interweniować w gospodarkę, bo skutki interwencji będą neutralizowane przez wcześniejsze dostosowanie się do niej rynku.
Jak na pańską totalną krytykę ekonomii reagują ekonomiści głównego nurtu? Wchodzą w dyskusję?
Nie. Ignorują krytykę, są na nią głusi. W najlepszym przypadku słuchają, lecz nie rozumieją. Wierzą np., że na doskonale konkurencyjnym rynku pojedyncza firma nie może wpłynąć na ceny, więc linia popytu jest horyzontalna. Z punktu widzenia matematyki jest to twierdzenie fałszywe, bo żeby tak było, firmy musiałyby mieć zerowe rozmiary. Nie mają, a więc każda w jakiś sposób wpływa na ceny. Ekonomiści chcą jednak bronić sensowności pojęcia konkurencji doskonałej. Wymyślili więc, że skoro tradycyjny model konkurencji wzięty od Alfreda Marshalla nie działa, to obejdą sprawę naokoło. Mówią tak: każda firma na rynku podejmuje decyzje w oparciu o swoje przekonania co do tego, jak inne firmy zareagują na jej decyzje. U Marshalla firmy wzajemnie się ignorują, tu zaś myślą wszystkie o wszystkich. Teraz matematyka działa, ale założenie jest absurdalnie nierealistyczne. Zastanawia się pan, dlaczego modele ekonometryczne nie przewidziały kryzysu w 2008 r.? Właśnie ze względu na skrajnie nierealistyczne założenia. Ekonomia wymaga gruntownej reformy.
Odrzuca pan wszystko, co robią współcześni ekonomiści?
Niemal wszystko. Ostatnia szkoła ekonomiczna, która miała prawdziwy kontakt z rzeczywistością, to francuscy fizjokraci z XVIII w. Mówili tak: by coś wyprodukować, potrzebujemy darmowej energii. Jej źródłem jest słońce, które pozwala na uprawy rolne, których pochodną jest produkcja innego typu. To jedyna teoria niesprzeczna z zasadami termodynamiki.
Ekonomiści powinni uzgodnić ekonomię z fizyką?
Oczywiście. Obecnie jedna dyscyplina od drugiej jest oderwana. Oczywiście fizjokraci nie wiedzieli nic o paliwach kopalnych czy energii nuklearnej, które są także źródłami darmowej energii. Sugeruję więc, by gmach teorii ekonomii wybudować na nowo, rozpoczynając właśnie od ogólnych realistycznych z punktu widzenia fizyki zasad.
Już sobie wyobrażam, jaki chaos wywołałaby realizacja takiego postulatu. Przecież fizyka to także wiele różnych konkurencyjnych teorii!
A ja większego chaosu niż obecnie sobie nie wyobrażam. Reforma powinna polegać także na większym namyśle na temat zaniedbanej teorii pieniądza czy pomijanego często długu prywatnego. Wspomniałem o podobieństwie między teorią strun a teorią ekonomii – obie są wydumane, nierealistyczne i niemożliwe do przetestowania. Na bazie teorii strun nie buduje się jednak rakiet. Na bazie neoklasycznej ekonomii rządy prowadzą politykę gospodarczą. Jest więc nie tylko błędna, lecz także szkodliwa.
Skoro już mówimy o fizyce, to co sądzi pan o Keynesowskim mnożniku fiskalnym, czyli teorii, zgodnie z którą inwestycje rządowe produkują wartość dodaną? Czy to nie magia?
Teoria mnożnika nie jest pozbawiona sensu, jest jednak błędnie sformułowana. Opisuje się ją mianowicie w kategoriach przejścia z jednego stanu równowagi do innego, które ma miejsce dzięki rządowym wydatkom. Tymczasem wydatki rządowe to po prostu sposób na zwiększenie podaży pieniądza, a w końcu – popytu. Po co mieszać w to pojęcie równowagi? Wydatki rządowe są konieczne i dlatego na przykład polityka narzucająca Grecji konieczność posiadania nadwyżki w budżecie w czasie kryzysu jest szkodliwa, ponieważ w jej wyniku pieniądz w gospodarce krąży wolniej, ludzie ograniczają wydatki, spadają popyt i wzrost.
Nie wiem, czy dobrze rozumiem: rząd wydając pieniądze, tworzy je?
Owszem. Rząd, tak jak banki, może tworzyć pieniądz z niczego. Pieniądz ów jest zobowiązaniem wobec obywateli. Rząd produkuje pieniądz, obiecując, że będzie on miał wartość i będzie honorowany.
Czyli pieniądz jest w zasadzie długiem?
Tak!
Teoria barteru do kosza?
Barter w transakcjach rynkowych to rzadkość, podobnie jak posługiwanie się złotym kruszcem. David Graves w książce „Debt: The First 5000 Years” tłumaczy, że barter i wymiana kruszcowa to epizody, które miały miejsce w okresie załamań systemu społecznego czy wojen. Na przykład najemnicy w trakcie wojny stuletniej woleli płatność w sztabkach złota niż w monetach, bo nie mieli pewności, czy ich król wygra i czy monety przez niego bite będą w przyszłości honorowane. Z barterem mieliśmy do czynienia w obozach koncentracyjnych w czasie II wojny światowej. Marginalne zjawisko. Są prace pokazujące, że w społeczeństwach pierwotnych wymieniano się towarami nie na zasadzie barteru, a na zasadzie darów i rytuałów. Załóżmy, że byłem rybakiem. Składałem ci w darze rybę, licząc, że ty – np. budowniczy – zreperujesz mi w razie potrzeby dach. Ekonomia daru to ekonomia takiego honorowego, rytualnego długu. Od pięciu lat pieniądz to dług.
Kolejna antymainstreamowa teoria.
To prawda. Ale to teoria łatwa do udowodnienia – nawet dzisiaj żyją plemiona aborygenów, które praktykują gospodarkę daru.
Pana zdaniem neoklasyczna ekonomia jest szkodliwa, bo inspiruje polityków?
Oczywiście. Ekonomia neoklasyczna to fundament polityki oszczędnościowej, którą – jak już zauważyłem – narzuca się np. Grecji. Rządy konkurują w tym, kto osiągnie mniejszy deficyt i będzie miał większa nadwyżkę.
To chyba od niedawna, bo dotąd się raczej zadłużały...
Może i tak, ale chodzi o dominującą obecnie ideę przewodnią: o to, że państwo jest traktowane jak gospodarstwo domowe. Jak się za bardzo zadłuży, trzeba zacisnąć pasa.
A nie trzeba?
To bzdura. Państwo przez swoją zdolność do kreowania pieniądza przypomina bardziej bank niż gospodarstwo domowe.
Ale podobnie jak gospodarstwo domowe nie może wydawać bez ograniczeń.
A dlaczego nie? Rząd nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy. Wcale nie musi swoich wydatków finansować z podatków. Jedyne ograniczenia wydatków państwowych mają charakter funkcjonalny. Tak jak banki muszą zachować proporcje między kapitałem a kwotą pożyczek, tak państwo musi każdy wydatek ocenić pod względem efektu społecznego, jaki ten będzie ze sobą niósł. Mamy tutaj zatem funkcję użyteczności, która musi być spełniona. Tworzyć nowe pieniądze poprzez wydatki może każdy rząd dopóty, dopóki ma dodatni bilans handlowy, czyli więcej eksportuje, niż importuje. Dopóki jest popyt na nowy pieniądz.
Stany Zjednoczone mają bardzo wysoki dług publiczny i jednocześnie deficyt handlowy – a mimo to drukują pieniądze.
I czy ich gospodarka się wali? Nie. Ponieważ dolar jest globalną walutą rezerw. Mogą drukować dolary właściwie bez końca. Za nabywane dobra płacą tym, co drukują.
Brzmi jak finansowe perpetuum mobile. A co ze skończonością zasobów? Nie zapomniał pan, że gospodarka to sztuka zarządzania ograniczonymi zasobami?
Definicja ekonomii jako dziedziny badającej alokację ograniczonych zasobów jest błędna. Jak na ironię, kiedy Lionel Robinson ją opracował – a było to w latach 30. XX w. – jedynym rzadkim zasobem była praca, bo bezrobocie wynosiło 25 proc.
To czym jest ekonomia?
Próbą zrozumienia działania kapitalizmu. Janos Kornai, węgierski ekonomista, zauważył, że ekonomia definiowania poprzez skończoność zasobów odpowiada raczej gospodarce socjalistycznej, a nie kapitalistycznej. Kapitalizm napotyka ograniczenia popytowe, a nie podażowe. Normalna sytuacja w kapitalizmie to niedobór popytu, nie jego nadmiar. Proszę sobie wyobrazić, że buduje pan fabrykę. Musi ona być w stanie zaspokoić nie tylko obecny popyt, ale i przyszły – bo przecież rynek może wzrosnąć. Fabryka musi więc mieć wolne zdolności produkcyjne. Taką logiką kieruje się gospodarka kapitalistyczna – jest w stanie produkować więcej, niż rynek może w danej chwili zapewnić popytu.
Skoro nie istnieją ograniczone zasoby, to czy istnieją darmowe lunche?
Twórca tego powiedzenia, Milton Friedman, nie dostrzegał, że w gospodarce kapitalistycznej tkwią niewykorzystywane moce produkcyjne. W tym sensie istnieją darmowe lunche, bo istnieją moce, które można w każdej chwili wykorzystać, jeśli zapewni się na to popyt. Przeformułowałbym bon mot Friedmana i powiedziałbym, że w gospodarce nie istnieją działania bez konsekwencji, bo każda akcja rodzi reakcję. Jak w fizyce.
Nie chce pan walczyć z kapitalizmem?
Nie. Chcę go zrozumieć. Mainstreamowa teoria ekonomii mnie do tego nie zbliży. Swoją drogą, ludzie wierzący, że jakaś rewolucja antykapitalistyczna da nam lepszy system, też wierzą w bajki.
W czasie kampanii prezydenckiej w USA padały argumenty za tym, by wrócić do gospodarczego protekcjonizmu. Po to, by doprowadzić do odrodzenia rodzimego przemysłu. Takie poglądy są popularne także w Polsce. Są słuszne?
Protekcjonizm ma sens. Ci, którzy go zwalczają, wierzą w kolejną ekonomiczną bajkę – teorię przewagi komparatywnej Davida Ricardo, zgodnie z którą wolny handel jest jak najbardziej pożądany, bo prowadzi do specjalizacji i wzrostu wydajności w gospodarce.
Bez żartów. Ricardo też się mylił?
Tak. Weźmy klasyczny przykład, którego używał Ricardo – Anglia produkuje w nim wyłącznie odzież, a Portugalia tylko wino, chociaż obydwa państwa mogłyby produkować oba towary jednocześnie. W efekcie, mówi Ricardo, więcej jest zarówno wina, jak i odzieży. Problem w tym, że Ricardo zapomniał o kosztach związanych z transformacją jednego kapitału w drugi. Nie wziął pod uwagę, że wymiana sprzętu winiarskiego na krosno tkackie to przecież koszt. Transfer kapitału, a więc podstawa globalnego wolnego rynku, to koszt, który znacznie redukuje zdolności produkcyjne danej gospodarki. Współczesne badania ekonomiczne pokazują, że na wolnym handlu korzystają nie kraje o wysokiej specjalizacji, lecz kraje o dużej dywersyfikacji przemysłu, jak Niemcy, Japonia czy Szwajcaria. Chcesz się rozwijać? Zanim otworzysz rynek, zadbaj o zróżnicowany rynek wewnętrzny, pozwól mu wzrosnać, wzmocnić się. Inwestuj w innowacje, bo z nich bierze się bogactwo. Inwestuj, nawet marnując pieniądze, bo żadna wielka innowacja nie powstanie bez odpowiednich funduszy, które jesteśmy gotowi zmarnować na badania i rozwój. Bo każde poszukiwanie to gotowość do błądzenia. Rób to wszystko, chyba że chcesz, by bogate kraje jednostronnie skorzystały na handlu z tobą. USA, Japonia, Anglia, Korea Południowa – wszystkie te państwa na pewnym etapie swojej historii stosowały protekcjonizm i zobaczmy, co osiągnęły...
A jeśli kogoś nie stać na takie marnowanie pieniędzy, bo ma inne problemy społeczne do rozwiązania, np. skrajne ubóstwo?
A kto powiedział, że to alternatywa rozłączna – albo to, albo to? Dobre zrozumienie gospodarki, odrzucenie neoklasycznych mitów pociągnie za sobą większą otwartość wobec roli rządowych wydatków w gospodarce. Trzeba tworzyć na różne sposoby popyt. Jeśli nie tworzymy popytu, marnujemy potencjał, który w gospodarce tkwi.
Podsumujmy: profesor Keen to zwolennik protekcjonizmu krytykujący w czambuł całą współczesną ekonomię. Czy dobrze wnioskuję, że uważa pan Unię Europejską, która przecież opiera się na wolnym handlu, za organizację szkodliwą?
Owszem. Im wcześniej UE zakończy żywot, tym lepiej. To nieudany eksperyment, który tworzy więcej napięć między krajami niż eliminuje. UE mogłaby być dobrą platformą porozumienia między państwami narodowymi, lecz aspiracje jej decydentów idą znacznie dalej. Chcą kontrolować państwa członkowskie. To zły pomysł.
Czyli brexit pana cieszy?
Cieszy. Zwłaszcza że nie skutkuje załamaniem gospodarczym ani szczególnymi dodatkowymi problemami dla europejskich gospodarek – takimi, jakie wywołałoby wyjście z Unii Francji czy Włoch. To dobry krok we właściwym kierunku. ⒸⓅ
Widzę podobieństwo między teorią strun a teorią ekonomii – obie są wydumane i niemożliwe do przetestowania. Na bazie teorii strun nie buduje się jednak rakiet. Na bazie neoklasycznej ekonomii rządy prowadzą politykę gospodarczą. Jest więc nie tylko błędna, lecz także szkodliwa