Biznesowy krajobraz kraju urozmaicają coraz liczniejsze inkubatory, akceleratory, coworki i seedy. Każdy chce przyłożyć rękę do start-upowego boomu, a przy okazji na tym zarobić.
Gdy kilka lat temu jeden z menedżerów TVN próbował namówić zarząd, by stworzyć w firmie startupową odnogę, został odesłany z kwitkiem. Od tego czasu zmieniło się wiele. Nie tylko właściciel TVN, ale też podejście do młodych biznesów w Polsce. Kojarzona do tej pory z telewizją medialna korporacja otworzyła własny fundusz venture capital inwestujący w perspektywiczne firmy. Niekoniecznie dlatego, że liczy na gigantyczny zwrot z inwestycji. – Robienie start-upów to nie jest dobra droga do tego, by w łatwy sposób robić pieniądze – przyznaje Krzysztof Kowalczyk z funduszu HardGamma, który ma na koncie sukces polskiej platformy dla młodych projektantów mody i designu Showroom. Wedle statystyk tylko jedna na 10 młodych firm ma szansę przetrwać. Ryzyko jest olbrzymie, ale jeden trafiony strzał może wszystko wynagrodzić.
Mniejsze i większe pieniądze
TVN to w tym biznesie „świeżak”, choć trzeba przyznać, że oferuje dość unikatowy model inwestycyjny – medialne wsparcie w zamian za udziały w firmie oraz zasoby mediowe w zamian za udziały w zyskach. Podmiotów oferujących realne pieniądze jest u nas znacznie więcej. Są fundusze zalążkowe (seed), które inwestują mniejsze kwoty, tj. do ok. 1 mln zł, fundusze inwestycyjne, które angażują większe kwoty w bardziej dojrzałe projekty, sprawdzone na rynku, parki technologiczne i inkubatory tworzone z udziałem Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. – Różnych podmiotów inwestujących w sposób profesjonalny jest już Polsce grubo ponad setka – szacuje Tomasz Łasecki z Sieci Aniołów Biznesu AMBER, która skupia ponad 60 inwestorów.
Osobną i najliczniejszą grupę wsparcia dla młodych biznesów stanowią aniołowie biznesu. – To ludzie z doświadczeniem biznesowym, którzy często właśnie sprzedali firmy rozwijane przez nich od początku – przyznaje Łasecki. Aniołowie większą wagę przywiązują do idei i człowieka – mniej istotne są dla nich kolumny z Excela. Szukają unikalnych pomysłów i firm, które mają duży potencjał wzrostu. Takich jak SDS Optic z Lublina, twórca mikrosondy laserowej, która ma zrewolucjonizować diagnostykę nowotworową, w którą zainwestowało kilku członków sieci AMBER naraz. Aniołowie oferują nie tylko prywatne pieniądze, ale też własny czas i doświadczenie. Ale rzadko są w stanie przeznaczyć na obcy projekt tak duże kwoty jak fundusze VC/PE. Aniołowie średnio na jedną transakcję przeznaczają kilkaset tysięcy złotych.
Jakie wymagania?
W funduszach nie ma jednak miejsca na sentymenty. – Musisz być firmą z potencjałem na wzrost i kapitalizacją w wysokości ok. 100 mln zł. Musisz mieć przewagę technologiczną, którą można dobrze wykorzystać. Firma powinna mieć strukturę umożliwiającą funduszowi inwestycję, tzn. jej twórcy mają w niej ciągle większość i są zdeterminowani by osiągnąć sukces – wylicza wymagania stawiane kandydatom Bartłomiej Gola, partner zarządzający SpeedUp Venture Capital Group. Firma, która nie osiągnęła gotowości inwestycyjnej, nie ma produktu i klientów na rynku, a funkcjonuje jedynie w głowie jej właściciela, ma niewielkie szanse na wsparcie.
SpeedUp rocznie wydaje na inwestycje ok. 10 mln zł, w portfelu ma takie firmy, jak Booklikes, iTraff czy Legimi. – Staramy się inwestować nawet 50–100 tys. zł. Nasz maksymalny poziom zaangażowania do tej pory to 3–3,5 mln zł – dodaje Gola.
Sieci Aniołów Biznesu jest w Polsce niewiele ponad 10. Dla porównania – w USA istnieje kilka tysięcy takich grup. I to niestety niejedyna różnica. – Na Zachodzie inwestorzy są skłonni do większego ryzyka, inwestują na wcześniejszych etapach działania firm. W Polsce szereg funduszy, które miało inwestować w fazę zalążkową i start-up, interesuje się tylko projektami już rentownymi – przyznaje Łasecki.
Start-upy w bardzo wczesnych fazach rozwoju nie potrzebują zwykle aż takich kwot jak te, które szykują się już do międzynarodowej ekspansji. Do nich swoją ofertę kierują inkubatory, parki technologiczne i właściciele przestrzeni coworkingowych. A te funkcjonują już w całej Polsce – z olbrzymim akceleratorem biznesu na Stadionie Narodowym w Warszawie na czele i kampusem, jaki wkrótce Google otworzy w wytwórni wódek Koneser. Generalnie oferują one startującym przedsiębiorcom pomoc w wielu wymiarach, od stworzenia biznesplanu poczynając, poprzez rejestrację działalności gospodarczej, księgowość, na pomocy w zdobywaniu kontrahentów kończąc. – Zapewniamy szybki internet, sale spotkań z klientami, system druku czy darmową kawę i herbatę, bo to od takich drobnych rzeczy trzeba zacząć. Nasi przedsiębiorcy mogą korzystać z indywidualnego, specjalistycznego mentoringu z uznanymi autorytetami. Najbardziej ambitni startupowcy mają możliwość wyjechać na 7–14 dni do Doliny Krzemowej, Szanghaju, Londynu lub Tel Awiwu, poznać lokalny rynek, inwestorów i potencjalnych partnerów biznesowych – wylicza Marcin Wierzbicky z Business Link, sieci, która oferuje biura w 10 miastach Polski.
Słabość i siła
W start-upy w Polsce najczęściej inwestuje państwo. – To jest trochę kontrowersyjne, ale większość funduszy inwestycyjnych w Polsce, też tych największych, jako swojego limited partner, czyli inwestora pasywnego, ma państwo w postaci PARP lub Krajowego Funduszu Rozwoju Kapitałowego – przyznaje Bartłomiej Gola i dodaje, że wciąż trudno nam przyciągać prywatny kapitał, jest go za mało na rynku. O projektach finansowanych z PARP krążą już legendy – lista dofinansowanych start-upów, które nie wiadomo jakim cudem zgarnęły olbrzymie kwoty, a po wymaganym umową okresie padły, krąży w internecie w charakterze prześmiewczego memu. Ale bez wątpienia to właśnie dzięki miliardom rozdysponowanym z unijnych programów zawdzięczamy start-upowy boom w naszym kraju. Co z tego zostanie, gdy Unia zakręci kran z dotacjami? Jeden z naszych rozmówców w pesymistycznym tonie zacytował powiedzenie Warrena Buffeta: „Kiedy przychodzi odpływ, od razu widać, kto pływał bez majtek”.
Pod względem liczebności społeczności startupowej i instytucji wspierających młode biznesy jesteśmy liderem w regionie. Ale z efektami biznesowymi bywa różnie. Wielu twierdzi wręcz, że przespaliśmy swoją szansę na to, by stać się europejskim centrum wsparcia dla start-upów. Np. Londyn ma swoje technologiczno-biznesowe Tech City na wzór Doliny Krzemowej, które jest dziś trzecim pod względem wielkości klastrem start-upów na świecie.
Największą naszą siłą jest jakość inżynierów i technologii. Nie potrafimy przetwarzać jednak tej technologii na biznesy. – Będziemy eksportować nieprzetworzoną siłę roboczą inżynierów i możemy pisać o tym, ilu Polaków pracuje w Google, Facebooku czy Apple, natomiast ja bym chciał, żeby oni tworzyli te firmy lub ich odpowiedniki, a nie byli tam pracownikami – mówi Gola. Wciąż brakuje nam też startupowego międzynarodowego sukcesu na miarę AirBnB czy Dropbox.
– W Polsce słabością jest brak kultury myślenia globalnego, tworzymy rozwiązania bardzo często lokalne – mówi Marcin Kowalik, partner zarządzający funduszem Black Pearls VC.
– Ograniczenia wynikają przede wszystkim z rozwoju rynku i naszego miejsca w gospodarce światowej – mówi Krzysztof Kowalczyk. – Poza tym brakuje środków na inwestycje w przedziałach 1–10 mln zł, nie ma też silnego wsparcia partnerów korporacyjnych – wylicza. Władze w Londynie pozyskały do współpracy w Tech City takich inwestorów jak: Intel, McKinsey & Company, Google, Cisco i kilkadziesiąt innych firm o globalnej reputacji. U nas o takim wsparciu można pomarzyć. – Poza tym nasi młodzi biznesmeni, nawet jeśli mają ciekawy pomysł, nie bardzo wiedzą, do kogo się z nim zwrócić, albo wybierają partnerów zbyt pochopnie. – Na rozwiniętych rynkach inwestora szuka się miesiącami, starannie analizując ofertę. Istotna jest też chemia, bo w takim związku rozwód może być znacznie trudniejszy niż w tradycyjnym małżeństwie – żartuje Krzysztof Kowalczyk.