Jeszcze na dobre nie wysechł atrament na porozumieniu, jakie kilka wielkich państwowych firm podpisało w sprawie wspólnych prac nad poszukiwaniem gazu łupkowego, a już szykuje się kolejny sojusz – przy budowie elektrowni atomowej.
Trudno odmówić sensu takim przedsięwzięciom: konieczne nakłady (chodzi o dziesiątki miliardów złotych) można rozłożyć na kilku partnerów, a jednocześnie państwo zachowuje kontrolę nad całym przedsięwzięciem. Ale są i skutki uboczne.
Na przykład to, że mowa przecież o spółkach giełdowych, więc ryzyko jest przerzucane też na prywatnych akcjonariuszy. Albo to, że jesteśmy bliscy tworzenia wielkich państwowych konglomeratów, które mogą zmienić krajobraz polskiego biznesu. Z jednej strony skończą się być może narzekania typu „panie, przecież teraz u nas nie ma żadnego przemysłu” (autentyczne z wczorajszego poranka w supermarkecie na warszawskim Żoliborzu). Z drugiej zaś – skoro razem idziemy po łupki, po atom, to może pójdźmy i po... (tu można wpisać sobie jakiś wymagający miliardów, ale zgodny z racją stanu pomysł).
Przez etap koncernów/konglomeratów/czeboli, choć niekoniecznie o państwowych korzeniach, przeszło wiele krajów. To pociągnęło ich gospodarki w górę, ale bywały i gorsze momenty, by przypomnieć np. to, co działo się kilkanaście lat temu w Korei Południowej. Nam pozostaje już dziś zadbać o to, by państwowe sojusze nie wymknęły się spod kontroli. A jeśli wszystko się uda, za jakiś – zapewne dość długi – czas będziemy mieć kolejną wielką falę prywatyzacji.