Platforma chciała rządzić, zarządzając zmianą. Posuwać kraj do przodu małymi kroczkami, bez bolesnych reform. Okazało się jednak, że zarządza tylko naszym strachem przed powrotem PiS do władzy, unikając poprawiania państwa nawet tam, gdzie zmiany nie byłyby bolesne – w niewydolnym aparacie sprawiedliwości czy usuwając bariery biurokratyczne. Notowania były wysokie, dopóki strach był jeden. Teraz strachy zaczęły się mnożyć. Ulegli im sami rządzący. I, choć są zupełnie przeciwstawne, nie znoszą się, ale potęgują. Wynik nadchodzących wyborów nie jest dla PO już taki oczywisty, władza wymyka się z rąk polityków uśpionych dotychczasowymi sondażami.
Strach, że opozycja podniesie jazgot, wstrzymuje przed podjęciem decyzji o sprzedaży rafinerii w Możejkach. Przepłacono za nią za rządów PiS, LPR i Samoobrony co najmniej setki milionów dolarów, byle tylko nie kupili jej Rosjanie. W nieudaną inwestycję PKN Orlen zainwestował kolejne setki milionów, ale coraz bardziej widać, że na zarobek nie ma co liczyć, na razie powiększamy tylko straty. Sprzedaż jednak zostałaby ogłoszona przez PiS za zdradę narodową. Poza tym od decyzji powstrzymuje cena, jaką moglibyśmy za rafinerię uzyskać, o wiele niższa od tej, którą zapłaciliśmy. Za taką, po jakiej kupiliśmy, nie znajdziemy frajera. Poza tym kończy się kadencja zarządu koncernu, więc najlepiej decyzji nie podejmować. Mimo że to kosztuje.
Strach postanowić coś w sprawie prywatyzacji Lotosu. Sprzedaż Rosjanom także potraktowano by jako zdradę narodową. Gdyby zgłosił się kupiec z innego kraju, w ciemno można założyć, że tylko po to, by Lotos na chwilę zaparkować. Wcześniej czy później trafiłby w ręce Rosjan. Tylko im tak naprawdę zależy na kupnie naszej rafinerii – mają ropę, brakuje im mocy przetwórczych i chcieliby u nas inwestować. Strach, w dużej mierze uzasadniony, sprawił, że nie mogą. Boimy się też, że jak kupią Lotos, to niedługo potem wyciągną rękę po Orlen. I zapewne tak by się stało. Zagrożone zostanie bezpieczeństwo energetyczne kraju. Lepiej nie podejmować decyzji.
Rosnąca dziura budżetowa i strach przed pohukiwaniem reformatorów, że prywatyzacja odbywa się za wolno (kiedy PiS nie prywatyzowało wcale, poganiaczy było mniej), każą szybko sprzedać inny kawałek niedoinwestowanej energetyki – Eneę. Kłopot w tym, że chętnych jest tylko dwóch – firma Jana Kulczyka i francuski gigant kontrolowany przez państwo. Do Kulczyka kolejni ministrowie skarbu zgłaszają pretensje związane z poprzednimi licznymi prywatyzacjami, w których brał udział. Pozbył się, ze sporym zarobkiem, wszystkich kupionych od państwa przedsiębiorstw. Dziś są one kontrolowane przez kapitał zagraniczny. Z kolei sprzedaż firmie francuskiej nie byłaby żadną prywatyzacją. Państwowa Enea pozostałaby państwowa, tyle że jej właścicielem przestałoby być państwo polskie, a zaczęło francuskie. Dlaczego to miałoby być dla nas lepsze? Akurat w tej sprawie może lepiej byłoby poczekać.
Nie da się polityki zastąpić zarządzaniem strachem. Tym bardziej że strachowi zaczynają ulegać także wyborcy. Ostatnio obrońcy OFE wmówili im, że państwo chce odebrać im ich prawdziwe pieniądze. Niektórzy uwierzyli. Sondaże pokazują ogromny spadek notowań PO. Czy to znaczy, że my, wyborcy, zachowujemy się racjonalnie? Skądże. Słupki skoczyły przecież Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, czyli partii, która przyczyniła się wcześniej do demontażu reformy emerytalnej. I która potem sprzeciwiała się emeryturom pomostowym, a teraz broni przywilejów rolników, mundurowych oraz górników. A bez ich odebrania demontaż OFE musi być przesądzony. Jeśli ktoś robi zamach na nasze prawdziwe pieniądze, to właśnie partie, które reformy blokują. Czyli cała opozycja i spora część koalicji. My, podobnie jak rządzący, ze swoim strachem także sobie nie radzimy.