Od czasu powszechnego odejścia od powiązania walut w stałym parytecie ze złotem upłynęło już niemal pół wieku. Ostatnim pieniądzem, który w 1971 r. porzucił parytet złota, był dolar amerykański.



Teraz mamy pieniądz papierowy lub elektroniczny o statusie kursów płynnych. Do tego klubu od 2000 r. należy też polski złoty. Relacje kursowe walut o kursach płynnych określa światowy rynek walutowo-finansowy. Tymczasem ujawnioną w nowej sytuacji wspólną cechą wszystkich płynnych walut stała się ich przyspieszona deprecjacja, czyli nieustanne zmniejszanie ich siły nabywczej. Na przykład dolar od czasu zerwania ze złotem zdeprecjonował się już około sześćipółkrotnie. Oznacza to, że za amerykańską walutę możemy dziś kupić średnio ponadsześciokrotnie mniej towarów lub usług niż przed półwiekiem. Deprecjacja w podobnej skali dotyka także innych płynnych walut, w tym złotego, którego siła nabywcza od 1994 r. stopniała niemal trzykrotnie.

Stymulacja wzrostu kredytem, czyli długiem
Powrót do powiązań walut z kruszcem nie byłby dzisiaj ani łatwy, ani oczekiwany, gdyż sprzyjałoby to narastaniu tendencji deflacyjnych, hamujących wzrost gospodarczy. Tymczasem do zadań banków narodowych coraz powszechniej dodawana jest funkcja inspirowania oddziaływań prorozwojowych. W tej roli występował dotąd głównie pieniądz pożyczkowy, którego rządy coraz powszechniej używają także do finansowania populistycznych obietnic wyborczych, co bywa kryzysogenne. Głównym zaś celem zaciągania kredytów dla przełamywania stagnacji było finansowanie robót publicznych, co sprawdziło się zwłaszcza w walce z kryzysem lat 1929–1933.
Niedawno wszak – nadal ufając w skuteczność tej dźwigni – dotkliwego zawodu doświadczyli Japończycy, którzy przez intensyfikację inwestycji infrastrukturalnych zadłużyli kraj do ponad 240 proc. PKB. Tyle że wskutek tego popyt w Japonii się nie zwiększył, a deflacja i stagnacja nadal królowały. Wiara w opcję Johna Maynarda Keynesa wyraźnie więc osłabła. Niemniej zainteresowanie kredytem dla przeciwdziałania kryzysom się nie zmniejsza, a długi państw nadal rosną. Spłacać mają je już zaś następne pokolenia. Dotyczy to głównie krajów Zachodu, gdzie istnieje silna presja na wzrost konsumpcji. Tymczasem stopa oszczędności w Ameryce Północnej i Europie oscyluje wokół 20 proc., podczas gdy u biedniejszych społeczeństw Dalekiego Wschodu sięga niekiedy 40 proc.
Narody te finansują bogatych, czyli biedni oszczędzają, a bogaci żyją na kredyt. Jednak przyczyny zadłużenia Unii i Stanów Zjednoczonych są znacząco różne. W Europie model społecznej gospodarki rynkowej upoważnia państwo do zaciągania kredytów nie tylko na pobudzanie wzrostu, ale też na obietnice socjalne. Natomiast w Stanach tworzy się przede wszystkim warunki do życia na kredyt przez gospodarstwa domowe. Dobrym przykładem były hipoteczne kredyty subprime. Państwo udzielało gwarancji pożyczek na budowę domów ludziom nieposiadającym zdolności ich spłaty. Te transatlantyckie różnice sprawiły, że udział wydatków publicznych w PKB w strefie euro zbliża się dziś do 50 proc., natomiast w USA, nawet po wejściu w życie Obamacare, nie przekracza 39 proc.
Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego udział długu publicznego w PKB w 2015 r. w USA wynosił 105 proc., w strefie euro 92,5 proc., a w Japonii 248 proc. Gdyby Japończycy zostali dziś zmuszeni do spłaty długu wraz z oprocentowaniem, musieliby wypłacić wierzycielom dwuipółkrotnie więcej, niż rocznie wytwarzają. Jednakże wierzycielami są tu głównie obywatele Japonii: ludzie biznesu i klasy średniej. Ci pierwsi uznali, że pożyczanie państwu jest bezpieczną lokatą. Drudzy w warunkach deflacji odkładali zakupy na później, zaś wolne środki pożyczali państwu. Uporanie się z tym zadłużeniem będzie łatwiejsze niż w Grecji, która pożyczała pieniądze na międzynarodowym rynku finansowym.
Stymulowanie wzrostu poprzez dodruk
Ostatnie dziesięciolecia dowiodły, że największym wrogiem wzrostu gospodarczego jest inflacja. Nakłaniano, acz nieskutecznie, do oszczędności budżetowych. Zwłaszcza wówczas, gdy kraj pożyczał na finansowanie wydatków socjalnych. Teraz, gdy wrogiem numer jeden stała się deflacja, nadzieją na wzrost jest przede wszystkim pobudzanie popytu konsumpcyjnego. Nie tylko kredytem implikującym dług, lecz także dodrukiem pieniądza. Główną rolę odgrywają tu banki centralne. Amerykanie na podstawie pakietów Henry’ego Paulsona i Baracka Obamy wydrukowali i wpompowali do gospodarki ponad 3,5 bln dolarów.
Europejski Bank Centralny od marca 2015 r. do sierpnia 2016 r. pompował miesięcznie 60 mld euro. Teraz zwiększył tę kwotę do 80 mld euro, z zapowiedzią jej comiesięcznej emisji co najmniej do marca 2017 r. Japończycy od 2013 r. drukują corocznie 80 bln jenów, czyli około 750 mld dol. Cel, na który przeznacza się pusty pieniądz, to przede wszystkim kupowanie obligacji rządowych i korporacyjnych. Dopływ pieniądza ma w założeniu obniżyć oprocentowanie kredytów, a to ma pobudzić wzrost konsumpcji i inwestycji. Słabszy pieniądz zaś teoretycznie ma wkroczyć na ścieżkę kontrolowanej inflacji, a ta z kolei powinna pobudzić wzrost. Skutkiem ubocznym dla waluty będzie zaś silny impuls na rzecz jej deprecjacji.
Czy to działa?
Końcowy efekt dodruku pieniądza – dźwignia wzrostu – nie jest jeszcze do końca udokumentowany empirycznie. Problem tkwi m.in. w wyborze adresata dopływu gotówki. Według Thomasa Piketty’ego jeśli dodatkowy pieniądz zasili kieszenie ludzi o niższych dochodach, zostanie on skierowany na rynek towarów lub tradycyjnych usług, a to pobudzi popyt. Jeśli zaś trafi on do wąskiej grupy najbogatszych, będzie krążył jedynie w systemie bankowym albo zostanie użyty do pomnożenia fortun w sposób inny niż zyskowna produkcja dóbr materialnych. Fakt, że Amerykanie nie poszli tym tropem, znacząco się przyczynił do wywołania ostatniego kryzysu. Otóż przed upadkiem Lehman Brothers w 2008 r. tani i obfity kredyt dla konsumentów naciskał najsilniej nie na krajową produkcję towarów, lecz na ich import.
Stany Zjednoczone, tracąc przewagę w produkcji towarów na rzecz nowoczesnych usług, dogmatycznie uznały, że produkcja towarów nie jest godna poziomu rozwoju cywilizacyjnego ich kraju. Dlatego, wskutek wcześniejszego wywozu kapitału, ograniczyły ich wytwarzanie i eksport, oddając Chinom palmę pierwszeństwa w tym ostatnim. Rzecz osobliwa, ale w 2005 r. import towarów do Stanów Zjednoczonych jedynie w 52 proc. był opłacany wpływami z ich eksportu. Mała krajowa produkcja towarów wywoływała bezrobocie. Zbliżał się kryzys. Bogacenie się kraju wiązano tymczasem z przyrostem wpływów z wytwarzania i handlu usługami, w tym usługami finansowymi, również derywatami.
Instrumenty te po latach zostały nazwane przez Marka Belkę „produktami z piekła rodem”, ponieważ zyski USA na handlu nimi okazały się w dużej mierze pieniądzem wirtualnym, co dodatkowo napompowało bańki spekulacyjne. Teraz po dodruku dolarów gospodarka USA zaczęła jednak wzrastać; w 2015 r. o 3,1 proc. Bezrobocie spadło z 8,9 proc. w 2011 r. do 5,4 proc. w 2015 r. Opłacanie importu towarów wpływami z ich eksportu wzrosło w 2015 r. do 65 proc. Nadal jednak istnieje duża luka w bieżących płatnościach handlowych z zagranicą. Ujemna różnica między wpływami a wydatkami jest nadal duża, więc kraj, opłacając niedobór kredytem, dalej zwiększa dług.
W Europie dotychczasowy dodruk euro nie pomaga (jeszcze) w ożywieniu. Europejski Bank Centralny w prognozie z września 2016 r. obniżył nawet o 1 pkt proc. przewidywane tempo wzrostu strefy euro w 2017 i 2018 r. do 1,6 proc. Słychać krytykę, że drukowane euro jest w znacznym stopniu przeznaczane nie na bezpośrednie pobudzanie popytu, lecz na wykupywanie obligacji rządowych, często o negatywnej rentowności. Drukowany pieniądz słabo napływa do realnej gospodarki, krążąc raczej w systemie bankowym.
Także Bank of Japan tymczasem środki z dodruku przeznacza głównie na wykupywanie obligacji rządowych. Według doniesień prasowych na koniec pierwszego półrocza 2016 r. odkupił już ponad piątą część długu publicznego Japonii. Tymczasem w koniunkturze gospodarczej brak wyraźnego ożywienia. W 2015 r. wzrost PKB wyniósł 0,5 proc. Po niewielkiej inflacji powróciła deflacja. Jedynie stopa bezrobocia jest trwale niska (3,7 proc.). W opisanej sytuacji nie dziwi, że w prognozie MFW do 2021 r. w Japonii, Stanach Zjednoczonych i strefie euro jest zakładany nie spadek, lecz dalszy wzrost zadłużenia.
Po dodruku pieniądza banki, zgodnie z zasadami luzowania ilościowego, otrzymują impuls do kreowania nowych kredytów konsumpcyjnych i inwestycyjnych. Nie są one jednak osadzone w przyroście depozytów, czyli oszczędności. Natomiast rygory spłaty kredytów pozostają bardziej miękkie. Można po dawnemu oczekiwać umorzenia części długu, co nie jest dziś rzadkim zjawiskiem. Można też liczyć na pomniejszenie realnej wartości zobowiązania, bo waluta po dodruku będzie się szybciej deprecjonować. Zadłużenie państw rośnie.
Skoro zakupy obligacji za dodrukowane pieniądze nazywa się monetyzacją, to czy oznacza to, że banki stają się quasi-wierzycielami tej części długu, której papiery dłużne wykupują od rządów pieniędzmi z dodruku? Czy raczej stają się quasi-darczyńcami, co oznacza, że za darmo zdejmują odpowiedzialność z rządów za zadłużanie się, a dług jest uznawany za niebyły? Jeśli tak, to dlaczego w statystykach nie następuje zmniejszenie zadłużenia państw o kwoty obligacji sfinansowanych dotychczas pieniądzem drukowanym? Skoro zaś deprecjonujący się pożyczkowy pieniądz z dodruku, poprzez impuls inflacjogenny, pomniejsza realny dług, to czy w rzeczy samej nie zachęca to dłużników do życia na kredyt w przyszłości? Panta rhei.
Dolar od czasu zerwania ze złotem zdeprecjonował się już około sześćipółkrotnie. Deprecjacja dotyka innych walut, w tym złotego, którego siła nabywcza od 1994 r. stopniała niemal trzykrotnie