- Inwestycje publiczne powinny mieć charakter głównie infrastrukturalny. Ostrzegam przed myśleniem, że każda inwestycja jest równie dobra – mówi prof. Jerzy Hausner.
Kilka lat temu przedstawił pan raporty o potrzebie zmiany polityki gospodarczej, w tym polityki przemysłowej. Sporo z zagadnień wymienionych wtedy znalazło się również w „Strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Czy nowa strategia jest rozwinięciem wcześniejszych propozycji?
Widzę silną korespondencję pomiędzy raportami o innowacyjności i późniejszymi o konkurencyjności polskiej gospodarki a tym, co proponuje wicepremier Morawiecki. Choćby z tego względu, że pojawia się w nich pojęcie pułapki średniego dochodu. Dostrzegam jednak także zasadnicze różnice w sposobie podejścia do różnych kategorii ekonomicznych.
Nasze raporty nie były rządowymi planami gospodarczymi. To są raporty ekspercko-obywatelskie. Miały pobudzić do refleksji i dyskusji. Natomiast od kogoś, kto kieruje strukturą rządową i odpowiada za opracowanie i realizację strategii, należy oczekiwać, że jego dokument będzie miał rozbudowaną część rachunkową. Tego w strategii brakuje najbardziej.
W obu koncepcjach główna myśl jest taka, że to inwestycje (pytanie: prywatne czy publiczne) powinny być motorem rozwoju gospodarczego.
Problematyka inwestycji została niezwykle mocno zaakcentowana w planie Morawieckiego. Gdyby zapytać, co jest kwintesencją tej strategii, to można odpowiedzieć: jest to pomysł na pobudzenie inwestycji w Polsce, podniesienie ich poziomu. W naszych opracowaniach wyraźnie podkreśliliśmy, że ważne są inwestycje proinnowacyjno-rozwojowe. To, co proponuje wicepremier Morawiecki, odnosi się przede wszystkim do skali nakładów inwestycyjnych, w przekonaniu, że skokowe ich podniesienie spowoduje silniejszy wzrost PKB. My akcentowaliśmy konieczność zmiany modelu konkurencyjności polskiej gospodarki. A to musi stać się za sprawą inwestycji przedsiębiorstw. Przy czym podkreślaliśmy, że Polska nadal potrzebuje inwestycji zagranicznych. Natomiast istotne jest, czy będą one ułatwiały zmianę modelu konkurencji – z cenowej na jakościową.
Od czego to zależy?
By tak się stało, musimy uruchomić nowe mechanizmy ekonomiczne i schematy postępowania, na przykład musimy zmieniać relacje w przedsiębiorstwach związane z pracą. Zamiast polityki promocji zatrudnienia powinniśmy prowadzić politykę pracy, czyli jakości pracy. A to oznacza inne spojrzenie na kodeks pracy. Ważna staje się rzeczywista równowaga stron pracodawcy – pracownicy, a nie tylko elastyczność zatrudnienia. Zmiany wymagają kwestie wynagrodzeń, w tym silniejsze związanie wysokości płac z wydajnością pracy.
Jakość pracy rozumie pan inaczej niż związkowcy, rząd, parlament i prezydent. To nie jest nakładanie szczegółowych obowiązków i norm na pracodawców?
Nie. Jakość pracy mieści w sobie kategorie ekonomiczne, np. wydajność pracy, ale też jej społeczne i etyczne atrybuty. Jeśli różni badacze, głównie o nachyleniu socjologicznym, opisują polskie firmy jako folwark i mówią o modelu paternalistycznym, to oznacza, że przedsiębiorcy głównie wykorzystują siłę fizyczną pracy, a nie walory pracownika, które się wiążą z jego zaangażowaniem, intelektem, kreatywnością. Mówię o przeciętnym wzorze funkcjonowania polskich firm. Uelastycznienie rynku pracy miało sens (choć też efekty uboczne) i przyniosło nam istotną poprawę pozycji konkurencyjnej zbudowanej na taniej pracy. Teraz trzeba zastosować inne mechanizmy odpowiadające zmieniającej się sytuacji demograficznej oraz temu, że chcemy uniknąć pułapki średniego dochodu.
Jakie?
Musimy stopniowo zmieniać relacje pracodawca–pracownik, co oznacza, że nie rozmawiamy tylko o kodeksie pracy, lecz także o zbiorowych stosunkach pracy, o relacjach między reprezentacją pracowniczą a zarządem firmy. Potrzebne są zmiany w sposobie edukacji, komunikacji społecznej, lecz także rozwiązania, które wiążą się np. z oddziaływaniem na restrukturyzację przedsiębiorstw sektora publicznego. To są naczynia połączone.
W dokumencie rządowym mowa jest raczej o restrukturyzacji sektora prywatnego w państwowy, przynajmniej w części dotyczącej spółek ze znaczącym udziałem Skarbu Państwa.
Jeśli poszlibyśmy w stronę gospodarki etatystycznej, to może w krótkiej perspektywie uda się przyspieszyć inwestycje i przyspieszyć wzrost, ale nie da to trwałego pozytywnego efektu. Potrzebujemy innego spojrzenia przedsiębiorców i pracodawców na swoje firmy, innego podejścia do pracowników, do relacji z otoczeniem, po to by kształtować firmy zdolne do konkurencji jakościowej. Tego nie ma w koncepcji Ministerstwa Rozwoju.
Wrócę do kwestii inwestycji: myślenie o nich jako o elemencie wzrostu gospodarczego to pułapka?
Wielu ludziom się wydaje, że jeśli zwiększymy nakłady inwestycyjne, to doprowadzimy do zdynamizowania wzrostu. Tak może, ale nie musi być. Wiele razy zwiększano nakłady inwestycyjne, a wzrost siadał. Problem nie polega tylko na skali inwestycji, lecz także na ich jakości i efektywności. Jeśli się nieefektywnie inwestuje, to można doprowadzić do osłabienia gospodarki. Końcówka PRL-u, czy w ogóle gospodarka planowa, jest klasycznym przykładem sytuacji, w której zwiększanie nieefektywnych inwestycji prowadziło do załamania gospodarki. Doświadczenie uczy, że organizacje prywatne, jeśli mają twarde ograniczenia budżetowe, to znaczy nie są dotowane, lepiej kalkulują ryzyko i są bardziej proefektywne od spółek Skarbu Państwa. Podstawowe dla gospodarki rynkowej muszą być inwestycje przedsiębiorstw – projekty prywatne. Natomiast inwestycje publiczne powinny mieć głównie charakter infrastrukturalny. Ostrzegam przed myśleniem, że każda inwestycja jest równie dobra.
Nie jest pan wielkim sprzymierzeńcem Polskiego Funduszu Rozwoju?
Tak, nie jestem. PFR zaczyna się funkcjonalnie i organizacyjnie rozrastać. I tutaj są dwa źródła niepokoju. Po pierwsze próbuje się w ramach tego funduszu skupić wiele różnych instrumentów polityki gospodarczej. Chcąc prowadzić aktywną politykę gospodarczą, trzeba mieć pod ręką paletę instrumentów. Ale nie sądzę, że można je wszystkie ulokować w jednej rządowej agencji. Jeśli wszystko będzie razem, to nie będzie profesjonalnego, samodzielnego i niezależnego od bieżących ingerencji politycznych systematycznego działania. Nie może sprawnie działać agencja, która miałaby być jednocześnie bankiem, funduszem inwestycyjnym, ubezpieczycielem, wyspecjalizowanym usługodawcą, prowadzić promocję zagraniczną, zarządzać środkami unijnymi i wypełniać jeszcze wiele innych zadań. Nikt nad tym nie zapanuje.
Druga obawa związana jest ze sposobem działania. Dzisiaj ratuje się górnictwo węgla kamiennego, kładąc na łopatki energetykę. Wartość przedsiębiorstw energetycznych w ostatnim okresie znacząco spadła, bo są zmuszane do kupowania aktywów spółek węglowych o de facto ujemnej wartości rynkowej. Tu mamy do czynienia nie tylko z rabunkowym gospodarowaniem, lecz także z oczywistym łamaniem kodeksu spółek handlowych. A przecież firmy energetyczne muszą efektywnie inwestować, by przynajmniej odtwarzać moce energetyczne. Co się dalej stanie? Będziemy sięgali po aktywa innych firm po to, aby ratować energetykę?
Ubezpieczeniowych na przykład.
I za chwilę PZU, które ma dobrą sytuację finansową, będzie przechodziło taki sam proces jak spółki energetyczne. Potem sięgniemy do Orlenu... Operacje tak prowadzone całkowicie się rozmijają z tezą, że potrzebujemy proinnowacyjnych i rozwojowych inwestycji przedsiębiorstw. Siłą gospodarki rynkowej jest to, że jest ona zmienna, dynamiczna, innowacyjna, wymusza konkurencyjność. Trzeba to zrozumieć i w związku z tym zostawić gospodarkę spontanicznym dostosowaniom.
Nie ma miejsca dla zaangażowania państwa?
Można pewne sytuacje, zjawiska korygować, równoważyć. Ale rynek to nie jest równowaga, rynek daje dynamizm. Nam dzisiaj powinno zależeć na tym, aby przedsiębiorstwa przede wszystkim inwestowały w swój rozwój. Aby formować inny model konkurencyjności, szukać nowych rynków, wytwarzać nowe produkty i usługi. A jeśli nawet będą popełniać błędy, to będą się na tych błędach uczyć. Publiczna interwencja wkraczać powinna wówczas, gdy pojawia się groźba jakiejś rzeczywistej nierównowagi strukturalnej na rynku, jak np. w przypadku narastania bańki spekulacyjnej na rynku jakiegoś rodzaju aktywów finansowych. Jeśli ktoś chce sterować rynkiem, to w konsekwencji go psuje. Co nie oznacza oczywiście, że wszystko, co dzieje się w gospodarce, trzeba zostawić rynkowi. Ale konkurencyjnej gospodarki nie ma bez rynku.
W prezentacji pokazującej zmiany w ochronie zdrowia znalazło się raptem osiem slajdów. Wygląda na to, że obecna ekipa gospodarczo-społeczna ma idee (np. zlikwidować NFZ) i do nich dostosowuje plan. Najpierw cel, potem analiza sytuacji. Czy skręt w stronę gospodarki planowej, etatystycznej nie wynika po części z kalki myślowej: wolny rynek – liberalizm?
Nie ma czegoś takiego jak doskonały rynek. Ale rynek jest niezbędny, jeśli mówimy o dynamicznej gospodarce. Nie potrafię sobie wyobrazić rozwiązywania problemów gospodarczych, jeśli nie godzimy się na działanie rynku. Możemy starać się regulować działanie rynku. Możemy czasami nawet ograniczać działanie rynku lub korygować jego następstwa, ale najpierw musimy się zgodzić na rynek.
Jeśli jednak godzimy się na rynek, to musimy także przyjąć, że nie dopuszczamy do komercjalizacji wszystkich przejawów ludzkiej działalności. Na przykład w opiece zdrowotnej czy w sferze kultury. Często podkreślam, że w naszym państwie nie ma zdolności do przechodzenia od jednych trybów rządzenia do innych. Da się wyróżnić trzy podstawowe tryby rządzenia. Pierwszy polega na dopuszczeniu do ładu spontanicznego i jego ochronie. Choć nie wszystkie porządki spontaniczne dotyczą gospodarki i są rynkowe. Drugim trybem jest hierarchia i instrumenty władcze, a trzecim – jakiś rodzaj partnerstwa i współzarządzania. Władza publiczna, tak rządowa, jak i samorządowa, w różnych dziedzinach i w zależności od sytuacji musi umieć się posługiwać różnymi trybami i właściwymi dla nich instrumentami. Ważne są proporcje i relacje pomiędzy tymi mechanizmami.
Ile czasu potrzeba, aby nowa organizacja terytorialna państwa mogła się ukształtować i wykazać sprawność? Epokę. Ile czasu potrzeba, aby ludzie wdrożyli się do pewnych reguł ruchu samochodowego? Epokę, przynajmniej jedno pokolenie. Dlatego zawsze wdrożenie jakiejś zmiany systemowej wymaga dłuższego czasu, niezbędnego na to, aby ludzie mogli się wdrożyć do nowych reguł czy nowej organizacji. Potrafili się w nowych ramach poruszać, komunikować i współdziałać. Trzeba pewne rozwiązania korygować, ale nie można ich nieustannie wywracać. A my właśnie tak działamy. Wywracamy teraz system emerytalny. Kompletnie demolujemy system ochrony zdrowia, jak wtedy, gdy SLD rozwalił kasy chorych i powołał NFZ. W systemie zabezpieczenia społecznego i zdrowotnego zataczamy koło i wracamy do sytuacji sprzed dwudziestu lat. Dla mnie, kiedy ktoś przychodzi na konferencję i za pomocą kilku slajdów dowodzi, że konieczne są nowa reforma, nowe podejście i teraz nie będziemy się wzorować na doświadczeniach niemieckich, tylko przyjmiemy opcję brytyjską, to aberracja, zamawianie sobie nieszczęścia, czynienie chaosu. A w chaosie wszyscy zaczynamy grać w grę oportunistyczną. Każdy stara się wziąć, co jego zdaniem jest jego, tu i teraz. Ale wtedy wszelka normatywność zanika. Każdy ustala reguły, które są dla niego wygodne. Wygrywają najsilniejsi i najbardziej bezwzględni.
Ten, kto nie przestrzega reguł.
I ten, kto ma największe zasoby, aby móc naginać reguły, móc je omijać. Kiedy większość zaczyna grać w grę oportunistyczną, to w konsekwencji nie opłaca się myśleć o inwestowaniu, nie opłaca się myśleć w dłuższej perspektywie. Gra rozwojowa zanika. Tak się właśnie obecnie zachowują przedsiębiorstwa. Mogą – a nie inwestują. Poziom niestabilności i niepewności systemowej jest za wysoki.
Mamy trzy kwartały nowej polityki gospodarczej. Jaką by pan wystawił ocenę?
Żadną. Na pozór mamy do czynienia z mocną, twardą, zdecydowaną władzą, która wie, czego chce i do czego zmierza. Ale faktycznie w coraz większym stopniu uruchamia procesy, których nie kontroluje, nad którymi nie panuje. Ma określone cele, to chce wyraźnie powiedzieć, ale jednocześnie uruchamia środki, które do nich nie prowadzą. Mam wrażenie, że w większości przypadków mamy do czynienia z działaniem szybkim, ale chaotycznym. Kto rządzi w Polsce? W coraz większym stopniu rządzi chaos. A wtedy działalność jest obarczona tak dużym poziomem niepewności, że coraz więcej ludzi zaczyna działać w strefie minimalizowania strat, a nie w strefie pomnażania korzyści. To, że przedsiębiorcy inwestują mniej, niż inwestowali poprzednio, inwestują mniej pod rządem, który uznał, że największą sprawą jest zwiększenie nakładów inwestycyjnych, właśnie z tego wynika.