Szacujemy, że w całym rynku agrochemii udział naszych firm wynosi ok. 70 proc., a tylko w segmencie nawozów – ok. 50 proc. Nie mamy dokładnych danych, jak rozkłada się to na segment nawozów fosforowo-potasowych, a jak na azotowych, ale zapewne jest proporcjonalny do rynku. Szacuje się, że konsumpcja nawozów w Polsce przed obecnym kryzysem wynosiła 4–5 mln t rocznie, z czego 1–1,5 mln t przypada na fosforowo-potasowe, a 3–3,5 mln t na azotowe, i w takich proporcjach jest udział naszych firm.
Stowarzyszenie zrzesza 14 największych na polskim rynku firm dystrybucyjnych z ok. 900 różnych podmiotów zajmujących się dystrybucją środków do produkcji rolnej. Jak widać, na rynku jest duże rozdrobnienie niezależnych podmiotów gospodarczych. Ponadto każdy członek stowarzyszenia działa na rynku samodzielnie, sam negocjuje umowy i warunki kontraktów. To są niejawne informacje, o których jako prezes stowarzyszenia nie mam wiedzy, bo traktujemy to jako tajemnicę handlową każdej firmy. Naszą rolą jako stowarzyszenia jest oddziaływanie na administrację państwową, udział w spotkaniach w Ministerstwie Rolnictwa czy komisjach parlamentarnych, opiniowanie projektów ustaw. Nie mamy wpływu na warunki rynkowe, każdy podmiot w tych kwestiach działa indywidualnie, konkurencyjnie do pozostałych. Nie ma więc mowy o dominującej pozycji na rynku.
Nie znam takich danych i raczej nikt ich nie zna. My się zajmujemy przede wszystkim dystrybucją, a nie importem.
Według świadectw pochodzenia i deklaracji dystrybutorów nie ma takich przypadków. Nawozy płyną do Polski z różnych kierunków: Afryki Płd., Omanu, Ameryki, także z Azji Centralnej – Kazachstanu czy Uzbekistanu. Ja mogę odpowiadać tylko za moją firmę, bo mam pełen przegląd informacji, skąd pochodzi towar, ale nie mogę odpowiadać za inne firmy w POLSOR. Przyjmuję, że z założenia nie importują one z Rosji ani Białorusi.
Musimy opierać się na świadectwach pochodzenia, bo to są dokumenty, które stwierdzają, skąd towar pochodzi.
To jest mocne pytanie. Każdy z nas ma swoją moralność, która się zmienia, gdy przychodzi chłodna kalkulacja. Tuż po wybuchu wojny w Ukrainie duże partie rosyjskiego mocznika i nawozów azotowych płynęły do USA, czyli kraju, który stanowczo opowiada się przeciwko Rosji. Jeszcze po wybuchu wojny Polska kupowała węgiel i ropę w Rosji. Ja tej moralności nie widzę. Etyka etyką, ale biznes wygląda nieco inaczej. UE dopuszcza kupno nawozów z Rosji, nie ma embarga unijnego, bo na końcu całego łańcucha są konsumenci, którzy kupują żywność.
Wynika to z odległości od zakładów produkujących te nawozy: im bliższa dostawa, tym niższe koszty logistyczne. Jeśli doliczymy fracht, koszty przewozu, to wyjdzie, że do Polski jest taniej. Na polskim rynku pojawiły się firmy krzaki, które importują skądś nawozy i albo sprzedają bezpośrednio dużym gospodarstwom rolnym, albo wysyłają dalej za granicę. Niedawno kolega z Rumunii mówił mi, że dostał ofertę na polski mocznik granulowany, co jest o tyle dziwne, że w Polsce mocznika granulowanego się nie produkuje. Niestety, polski rynek – i nad tym ubolewam – pod względem przejrzystości handlu produktami do produkcji rolnej nie jest idealny. Dane dotyczące importu do Polski mogą być lekko zakłamane, nie uwzględniają reeksportu.
Być może. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Jako POLSOR nie zajmujemy się kontrolą. Uważam, że polskie służby też nie mają pełnej wiedzy i nie zapobiegają skutecznie temu procederowi. Interweniowaliśmy wielokrotnie w temacie nielegalnego importu i sprzedaży podrobionych środków do produkcji rolnej, głównie pestycydów i nawozów, w odpowiednich instytucjach, bo skala nielegalnego importu środków chemicznych, np. pestycydów, które zalewają Polskę, jest ogromna. Szacujemy, że to 20–25 proc. polskiego rynku agrochemicznego, czyli – ostrożnie licząc – 500 mln zł.
To znaczy, że pochodzą z szarej strefy: są podróbkami, mają podrabiane etykiety, nie mają cła, świadectw pochodzenia, badań, potwierdzonego składu. Mogą też być zanieczyszczone, np. metalami ciężkimi, lub zawierają związki niedopuszczone do obrotu w Polsce i UE.
To różnice rzędu kilkunastu procent, ale ceny są dynamiczne – kontrakty na nawozy importowane podpisywane są na co najmniej sześć tygodni przed datą dostawy, dochodzi więc ryzyko kursowe, bo transakcje są rozliczane w dolarach lub euro. Teraz być może ta dysproporcja jest większa, bo przez wojnę surowce energetyczne w Europie znacznie podrożały, więc i nawozy są droższe, a w Rosji, na Białorusi, w krajach Afryki Płn. produkcja jest tańsza. Natomiast podkreślam, że nasze produkty przez długi czas były konkurencyjne do produkcji wschodniej. Zdarzało się, że nasi producenci – Grupa Azoty, Anwil – oferowali nawozy taniej niż nawozy z importu.
Nie wiem, trzeba pytać ekspertów w Grupie Azoty i Anwilu.
Nie widzę problemu w ochronie celnej polskiego rynku. Tylko pytanie, jak to wpłynie na polskie rolnictwo? Grupa Azoty i Anwil to monopoliści, mogą sterować polskim rynkiem. Przez trzy lata polski rolnik i tak już zredukował nawożenie, bo ceny są za wysokie i została zachwiana opłacalność produkcji roślinnej, a wymagania stawiane producentom rolnym są coraz bardziej restrykcyjne. Nałożenie cła jeszcze podbije ceny, a może się okazać, że nadal będzie wjeżdżał do Polski nawóz z importu, ale innymi kanałami, przez co droższy niż teraz. Zapowiadane jest wprowadzenie mechanizmu dostosowywania cen na granicach z uwzględnieniem emisji dwutlenku węgla. Opłaty mają obowiązywać od 2026 r. i być może ta opłata wyrówna szanse na rynku dla nawozów produkowanych w Unii czy w Polsce. Jednak wszystkie dodatkowe opłaty podnoszące koszty środków do produkcji rolnej przełożą się na cenę płodów rolnych i tym samym żywności. To przecież główny powód, dla którego embarga czy cła nie nakłada UE, bo wie, jak zdestabilizowałby się rynek.
Tu już w grę wchodzi polityka, a nie czynniki rynkowe. Gdyby taka decyzja się pojawiła, polski rynek będzie musiał się do niej dostosować. Natomiast Bruksela widzi, jak kosztowna jest produkcja żywności w Europie, jak droga jest żywność i na razie nie decyduje się na ten ruch. Głowy polityków też kalkulują. Nikt na razie nie podchodzi do tematu bardziej restrykcyjnie, bo koszty życia w UE by drastycznie wzrosły. Podobnie kalkulują też USA, bo tam też nie ma embarga. Każdy mówi o etyczności biznesu, o niewspieraniu Rosji – i to jest oczywiste. Tylko potem przychodzi kwestia bezpieczeństwa żywnościowego Europy i okazuje się, że ten nawóz ze Wschodu jest niezbędny. ©℗