Można sobie wyobrazić jakąś korektę, złagodzenie niektórych regulacji, nawet zmianę szyldu – jeżeli ten Europejski Zielony Ład politycznie się zużyje – ale nie kontrrewolucję - mówi Robert Jeszke, kierownik zespołu strategii i analiz Krajowego Ośrodka Bilansowania i Zarządzania Emisjami oraz Centrum Analiz Klimatyczno -Energetycznych przy państwowym Instytucie Ochrony Środowiska.

Z Robertem Jeszkem rozmawia Marceli Sommer
ikona lupy />
Robert Jeszke, kierownik zespołu strategii i analiz Krajowego Ośrodka Bilansowania i Zarządzania Emisjami oraz Centrum Analiz Klimatyczno -Energetycznych przy państwowym Instytucie Ochrony Środowiska / Materiały prasowe / Fot. materiały prasowe
Według jednej narracji polityka klimatyczna to ogromne koszty, które obciążą nas wszystkich. Druga głosi, że najwięcej kosztuje nas hamowanie transformacji, za to jej realizacja to szansa na rozwój, tysiące nowych miejsc pracy i wyższą jakość życia. Która jest prawdziwa?

Obie. One po prostu ujmują ten sam problem z dwóch perspektyw. Transformacja jest złożonym procesem, który wiąże się zarówno z kosztami, jak i korzyściami. Z naszych analiz wynika, że w scenariuszu neutralności klimatycznej gospodarka europejska będzie się rozwijała w tempie ok. 1,5 proc. rocznie. Bez Europejskiego Zielonego Ładu wzrost gospodarczy byłby niezauważalnie – w zasadzie w granicy błędu statystycznego – wyższy. Źródłem pierwszej nie jest całkowity koszt, lecz to, że koszty będą nierównomiernie rozłożone na poziomie sektorów, branż czy gospodarstw domowych. Tak więc dla niektórych regionów, państw, sektorów czy jednostek mogą one być bardzo wysokie.

Z tego wynika, że bilans wychodzi na minus.

Niekoniecznie. W dłuższej perspektywie należy brać też pod uwagę korzyści z tytułu zmniejszenia skutków globalnego ocieplenia, które są wyższe niż koszty. Same prognozy ONZ-owskiego Międzyrządowego Zespołu ds. Zmiany Klimatu (IPCC) też wskazują, że globalnie realizacja celów polityki klimatycznej nie będzie miała znaczących skutków makroekonomicznych. Z pewnością niektóre kraje czy sektory gospodarki zanotują skok rozwojowy. Jednak możemy mieć też do czynienia z upadkiem czy spowolnieniem w innych państwach i branżach. Gospodarstwa domowe, szczególnie te najuboższe i najsilniej uzależnione od paliw kopalnych, odczują nowe obciążenia.

W ich przypadku – jeśli dobrze rozumiem – najlepszy scenariusz to skuteczna redukcja szkód.

Program Europejskiego Zielonego Ładu powstał na fali optymizmu związanego z polityką klimatyczną. Dziś, po kryzysie energetycznym i pandemii, jesteśmy w zupełnie innym momencie. Sytuacja ekonomiczna i geopolityczna UE skomplikowała się w związku z rosyjską inwazją na Ukrainę. Nasila się globalna rywalizacja. Terminy osiągnięcia określonych już zobowiązań klimatycznych gonią. Jest naturalne, że w tych okolicznościach głośniej wybrzmiewają obawy i pytania, kto zapłaci za transformację.

Może więc warto by to jeszcze raz porządnie policzyć i – być może – wycofać się z obranego kursu?

Na to jest już o wiele za późno. Na całym świecie zmiany minęły punkt krytyczny. Państwa przyjęły zobowiązania klimatyczne w ramach porozumienia paryskiego z 2015 r., a większości biznesu nie opłaca się już wyrzucenie wypracowanych w ostatnich latach strategii na śmietnik, zarzucenie uruchomionych inwestycji i powrót do konwencjonalnych rozwiązań i technologii. Szczególnie teraz, kiedy zielona polityka coraz częściej przyjmuje formę olbrzymich pakietów inwestycyjnych. W ramach takich rozwiązań jak unijny akt o przemyśle bezemisyjnym (Net Zero Industry Act) polityka klimatyczna okazuje się czynnikiem napędzającym korzystne zmiany niezależnie od przyczyn, dla których jest realizowana. Ekonomiści nazywają to współ korzyściami (co-benefits).

Zielony Ład stanie się polityką przemysłową?

To w dużej mierze już się stało. W Polsce z przyzwyczajenia często traktujemy ten program jak formę polityki na rzecz ochrony przyrody, ale on jest przede wszystkim strategią rozwoju, formą wsparcia innowacji i najbardziej przyszłościowych sektorów, dzięki którym Unia zachowa konkurencyjność na świecie. Koszty tego przedsięwzięcia są w dużej mierze wypadkową słabej pozycji w tej rywalizacji, bo dziś większość najbardziej lukratywnych gałęzi przemysłu technologicznego jest zlokalizowana poza Europą. Zmiana tego stanu rzeczy wymaga ogromnych nakładów i warto postrzegać je właśnie jako inwestycje w przyszłość.

Czyli ten nieco bardziej korzystny dla gospodarki scenariusz bez Zielonego Ładu, o którym pan mówił, istnieje już tylko teoretycznie?

Tak. Można sobie wyobrazić jakąś korektę, złagodzenie niektórych regulacji, nawet zmianę szyldu – jeżeli ten Zielony Ład politycznie się zużyje – ale nie kontrrewolucję.

Powiedział pan, że na poziomie krajowym bilans zysków i strat transformacji może być zupełnie inny niż w skali globalnej czy regionalnej. A dla Polski?

Każda wielka zmiana tworzy beneficjentów i tych, którzy w większym stopniu odczuwają koszty niż korzyści. To, po której stronie się znajdziemy, nie jest wyryte w kamieniu i zależy w dużej mierze od nas. Obecnie trwa intensywna rywalizacja, a Polska, pomimo pewnych obciążeń, dysponuje w niej istotnymi atutami. Nawet zapóźnienia mogą się zresztą stać przewagą, umożliwiając nam skoncentrowanie się na inwestycjach w już dojrzałe technologie bezemisyjne z ograniczeniem do minimum inwestycji w technologie okresu przejściowego.

To teoria. A jaki jest faktyczny punkt wyjścia? Mamy świeży dokument prognostyczny rządu – Krajowy plan na rzecz energii i klimatu, który opisuje scenariusz kontynuacji dzisiejszych trendów.

To raczej zalążek dyskusji niż jakaś całościowa diagnoza tego, gdzie się znajdujemy. Bardzo dobrze, że ten pierwszy krok został postawiony. To może być przydatne narzędzie, ale nie przeceniałbym znaczenia takich dokumentów. One są próbą uchwycenia niesamowicie dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości i nic dziwnego, że często już w momencie formalnego przyjęcia okazują się w jakiejś mierze nieaktualne.

A jak widzi pan ten aktualny obraz?

Polska nie jest liderem UE, nie nadaje tonu w dyskusji o polityce klimatycznej. Ale niewątpliwie coś w naszej transformacji drgnęło. Ostatnie lata przyniosły ogromne przyrosty mocy odnawialnych, stworzono programy, które okazały się strzałem w dziesiątkę, jak „Czyste powietrze” czy „Mój prąd”. Udało się uruchomić transfer pieniędzy na transformację, coraz lepiej absorbujemy fundusze unijne na ten cel. Udało się przyciągnąć duże, strategiczne inwestycje, m.in. w produkcję baterii do pojazdów elektrycznych. Mamy też duże zmiany na polu świadomości społecznej. To wszystko może zaprocentować w przyszłości. Teraz jest czas, w którym musimy odpowiedzieć sobie na pytania o strategiczne cele i budować nowe, doskonalsze narzędzia wspierające rozwój. W tym sensie scenariusz kontynuacji jest dziś modelem „stanu na wczoraj”, który stosunkowo niewiele mówi nam o tym, dokąd będziemy faktycznie zmierzać.

Politycy nie lubią podejmować ryzykownych decyzji. Zamiast wytyczać kierunki, można też dryfować. Co wtedy?

W Europie mamy mechanizmy, na czele z systemem handlu emisjami, które sprawiają, że transformacja będzie postępowała. Jeśli Polska nie wytyczy temu procesowi jasnych ram i kierunków, będzie to groziło podniesieniem kosztu społecznego. Energochłonne sektory przemysłu, zamiast zmieniać się w sposób uporządkowany, będą po prostu tracić rentowność i upadać albo przenosić się do krajów, w których ceny energii są niższe. To może się wiązać np. ze wzrostem cen towarów i ryzykiem wzrostu bezrobocia. Dlatego nie ma sensu rozpatrywać polityki klimatycznej jako czegoś odrębnego od polityki gospodarczo-rozwojowej. Trzeba przyjąć do wiadomości, że ta pierwsza tworzy ramy dla drugiej. W całej UE, także dla nas. Co oczywiście nie oznacza, że nie powinniśmy walczyć na tyle, na ile to możliwe, o uwzględnienie naszej specyfiki.

Na poziomie UE potrzebna jest refleksja nad kosztami społecznymi poszczególnych elementów Zielonego Ładu?

Transformacja, która pozostawia duże grupy w tyle albo nie ma społecznej akceptacji, nie może się udać. Ta świadomość była obecna przy budowaniu założeń Europejskiego Zielonego Ładu. Dzisiaj przypominają nam o tym protestujący rolnicy. Choć gdy przyjrzeć się bliżej problemom, z którymi się dzisiaj zmagają, to okazuje się, że one nie są bezpośrednio związane z Europejskim Zielonym Ładem. Na razie. Bo to nie znaczy, że w dalszej perspektywie również z tej strony nie przyjdą problemy dla producentów żywności.

Skoro nie Zielony Ład, to co? Ukraińskie zboże?

Też nie. Ceny produktów rolnych spadają na całym świecie. Tak jest chociażby z pszenicą, której notowania są w tej chwili poniżej 200 euro/t. Import zboża, nawet łącznie z kosztem transportu morskiego, jest coraz częściej tańszą opcją niż wyprodukowanie go w Europie. Zwłaszcza po przejściu przez nasz kontynent inflacyjnej fali, która wywindowała ceny paliw czy nawozów. Rolnicy liczyli, że wyższe niż zwykle nakłady zwrócą im się przy zbiorach, ale ceny spadły i okazało się, że w wielu gospodarstwach ten bilans się nie domyka, jest problem ze spłatą kredytów na inwestycje. To są okoliczności, w których możliwe kolejne obciążenia, tym razem w ramach Zielonego Ładu i nowych wymogów środowiskowych, budzą zrozumiały niepokój. I tak, wdrażanie Zielonego Ładu w obecnym kształcie może pogłębić trudności, z którymi obecnie borykają się rolnicy. Zresztą nie tylko ono. Potencjalnie bardzo bolesna w skutkach może się też okazać umowa o wolnym handlu z Mercosurem, która szerzej otworzy rynek UE na produkty rolne z Ameryki Łacińskiej.

Co można z tym fantem zrobić?

Zobaczymy, na jak dalekie ustępstwa wobec rolników będzie gotowa Komisja Europejska. Ale nawet jeśli część regulacji zostanie złagodzona lub wycofana, presja rynkowa na europejskich rolników będzie rosnąć, a wraz z nią niezadowolenie. W tym sensie dobrze się stało, że doszło do tych protestów – one są dla unijnej klasy politycznej dzwonkiem alarmowym, mogącym pozwolić na lepsze skomunikowanie się z ważnym interesariuszem transformacji i znalezienie rozwiązań, które odpowiedzą na problemy kluczowej branży.

Polscy rolnicy to grupa wrażliwa transformacji?

Jak najbardziej. Zwykle nieco zapomniana na tle górników, pracowników energetyki czy przemysłu ciężkiego. Tymczasem rolnictwo stanowi dużo większe wyzwanie dla polityk klimatycznych. Dość powiedzieć, że transformacja energetyki i przemysłu w dużej mierze dokonuje się stosunkowo niewielkim kosztem w porównaniu z innymi sektorami za sprawą systemu handlu uprawnieniami do emisji. Dla rolnictwa to nie jest rozwiązanie.

Dlaczego nie?

Bo głównym efektem byłby spadek dochodowości tego sektora i w konsekwencji zwiększenie importu spoza Europy, a więc ograniczona suwerenność żywnościowa, niższe standardy, większe ryzyko związane z wahaniami cen na rynkach globalnych i niewielki efekt z punktu widzenia klimatu, bo emisje po prostu zostałyby wypchnięte poza UE. Nawet gdyby uzupełnić ten instrument opłatami granicznymi, tak jak zrobiono z energochłonnym przemysłem, w krajach takich jak Polska, z wysokim poziomem zatrudnienia w rolnictwie i jego dość rozdrobnioną strukturą, koszty CO2 mogłyby się okazać nie do udźwignięcia dla gospodarstw.

Pytanie, czy prędzej lub później ten pomysł jednak nie wróci.

Faktem jest, że Bruksela uznaje ETS za mechanizm, który się sprawdził. Na pewno to rozwiązanie pozostanie jedną z dyskutowanych opcji. Zaprojektowanie unijnego ETS dla rolnictwa byłoby jednak karkołomnym zadaniem. Warto podkreślić, że o ile sektory obecnie objęte systemem EU ETS mają potencjał do redukcji emisji niemalże do zera, o tyle specyfika rolnictwa nie daje takiej możliwości. Ciężar związany z ceną emisji na pewno nie może zostać nałożony bezpośrednio na gospodarstwa rolne. Prędzej można byłoby myśleć o tym, by obciążyć nimi konsumentów, choć możemy się tylko domyślać, jak niepopularne byłoby to rozwiązanie.

Jednak bez rolnictwa neutralności klimatycznej nie będzie.

Rolnictwo odpowiada za ponad 10 proc. unijnych emisji gazów cieplarnianych. Z jednej strony rzeczywiście trudno sobie wyobrazić, żeby nie partycypowało ono w dążeniach całej unijnej gospodarki do celu na 2050 r. Z drugiej – nie ma zbyt wielu dobrych pomysłów na to, w jaki sposób ten sektor powinien to robić, żeby nie zagroziło to Europie utratą bezpieczeństwa żywnościowego, a wielu gospodarstwom bankructwem. W pierwszej kolejności należałoby wziąć pod uwagę mechanizmy zachęt promujące alternatywne metody wykorzystywania gruntów, które pozwolą na zwiększenie możliwości pochłaniania CO2. Być może warto rozważyć jakiś plan B…

Na przykład?

Dopuścić dalej idące wyłączenia tego sektora z polityki klimatycznej albo znaczące wydłużenie procesu jego dekarbonizacji. Osiągnięcie neutralności klimatycznej nadal byłoby możliwe, ale warunkiem byłoby offsetowanie emisji.

Czyli?

Chodzi o realizowanie części unijnych celów ograniczania emisji poza terytorium Wspólnoty, tam, gdzie jest to relatywnie łatwiejsze i tańsze. Nie zapominajmy też, że mówimy o neutralności klimatycznej całej gospodarki, zatem nieusuwalne emisje (np. w rolnictwie) mogą być kompensowane zwiększonym pochłanianiem CO2 w innych sektorach.

Można upiec tyle pieczeni na jednym ogniu? Ograniczyć emisję, zwiększyć finansowanie klimatyczne (czego od dawna domagają się kraje Południa), a do tego jeszcze obniżyć własne koszty ekonomiczne i społeczne?

Na razie to odległa perspektywa. W UE obowiązuje podejście, że wszystkie deklarowane cele i ambicje klimatyczne powinny być realizowane wewnątrz, bez dopuszczenia możliwości stosowania offsetów. Także ze względów pragmatycznych, bo poprzedni eksperyment z offsetowaniem emisji, w ramach wygaszonego już protokołu z Kioto, wywołał wiele perturbacji na rynku EU ETS, które skończyły się jego głęboką reformą.

Ale UE i tak będzie musiała się z offsetowaniem przeprosić?

Wiele na to wskazuje. O ile do końca tej dekady polityka klimatyczna UE jest w miarę spójna i konkretna, o tyle pojawia się rosnący obszar niepewności co do tego, co będzie po 2030 r. Może się okazać, że już niedługo trzeba będzie szukać nieortodoksyjnych rozwiązań – jeśli można tak nazwać mechanizm zawarty w art. 6 porozumienia paryskiego, umożliwiający tworzenie rynków emisji, a w konsekwencji transfery technologii i środków finansowych, który jest wręcz takim świętym Graalem globalnych negocjacji. Natomiast jest faktem, że dla UE to trudny temat. Również dlatego, że przyzwyczaiła się myśleć o sobie jako o globalnym liderze, którego najważniejszym wkładem w transformację jest dawanie przykładu innym.

Mówi pan o niepewności po 2030 r. Chodzi o lukę technologiczną? Brak dostępnych na wielką skalę sposobów na magazynowanie energii?

O to i o wyczerpywanie się możliwości dekarbonizacji w tych gałęziach gospodarki, gdzie czyste technologie są i stosunkowo tanie, i dostępne. Widać to zresztą w analizach zaprezentowanych przez samą Komisję, dotyczących celów na rok 2040. Znaczącą rolę przewidziano w nich dla tzw. pochłaniaczy – z jednej strony tych naturalnych, czyli np. zalesiania nowych gruntów, a z drugiej tych wykorzystujących nieistniejące dziś na szerszą skalę instalacje do wychwytu dwutlenku węgla. Do tej pory zakładano, że będą one niezbędne, ale dopiero na ostatniej prostej do neutralności klimatycznej. Dziś okazuje się, że horyzont tego, co jest możliwe z użyciem dzisiejszych technologii, jest jednak bliżej. Nie mamy sposobów, by wyrugować wiele znaczących źródeł gazów cieplarnianych.

Na przykład których?

Z hodowli bydła i wytwarzania produktów pochodzenia zwierzęcego – najbardziej emisyjnych i najbardziej zasobochłonnych gałęzi rolnictwa.

Według ekologów trzeba dążyć do ich wygaszania i zmiany naszych nawyków. Zamiast jeść karmione paszą z soi krowy czy pić ich mleko, powinniśmy sami się na tę soję przestawić.

Co do zasady może i mają rację, ale nie możemy ignorować ograniczeń związanych z długotrwałością zmian kulturowych i potrzebą utrzymania akceptacji społecznej dla transformacji. Narzucenie takich zmian metodą nakazów i zakazów przyniesie rezultaty odwrotne od zamierzonych. To raczej pole do edukacji i informowania o skutkach indywidualnych decyzji.

W bliższej perspektywie i w sektorach, w których technologie są dostępne, też zmagamy się ze sporymi wyzwaniami. Przed nami początek odmrażania cen energii, niewiele później w życie ma wejść nowy system ETS dla paliw stosowanych w transporcie i ogrzewaniu. Gospodarstwa domowe to udźwigną?

Nie ma co się oszukiwać: presja cenowa na obywateli związana z rosnącymi kosztami emisji będzie rosła i będzie coraz bardziej widoczna w rachunkach za energię. Bez instrumentów wsparcia dla potrzebujących się nie obejdzie.

No ale te, jak często się słyszy, sfinansujemy ze Społecznego Funduszu Klimatycznego, którego Polska ma być największym beneficjentem.

To będzie istotne wsparcie, ale, po pierwsze, nie zaspokoi wszystkich potrzeb, a po drugie, to nie jest tak, że mamy gwarancję, że ta polska koperta zostanie nam w całości wypłacona. Warunkiem będzie przedstawienie tzw. społecznych planów klimatycznych – pokazujących, jak zamierzamy wykorzystać środki. To będzie jedno z wielkich wyzwań stojących przed naszą administracją.

Na całym świecie zmiany minęły punkt krytyczny. Państwa przyjęły zobowiązania klimatyczne w ramach porozumienia paryskiego z 2015 r., a większości biznesu nie opłaca się już wyrzucenie wypracowanych w ostatnich latach strategii na śmietnik, zarzucenie uruchomionych inwestycji i powrót do konwencjonalnych rozwiązań i technologii

Może po 2032 r. będzie jakaś kolejna edycja funduszu, ale trzeba mieć świadomość, że z czasem te unijne źródła będą wysychać. Dlatego priorytetem muszą być inwestycje trwale obniżające energochłonność budynków i wymiana źródeł energii na bezemisyjne. W optymalnym scenariuszu dopłaty do rachunków będą rozwiązaniem dla naprawdę wąskiej grupy najuboższych gospodarstw, w których termomodernizacja jest nieopłacalna, bo np. jej koszt przekroczyłby wartość budynku.

Krótko mówiąc, ETS sprawi, że interes materialny poszczególnych gospodarstw domowych będzie spleciony z tempem transformacji. Im szybciej będą postępowały inwestycje, tym mniejsze koszty, a tym większe korzyści.

Właśnie tak. Choć najprawdopodobniej trochę inaczej będzie to wyglądać w transporcie. Użytkowanie już posiadanych pojazdów spalinowych raczej nieprędko stanie się o tyle droższe, żeby odpowiednio szybko była możliwa ich wymiana na bezemisyjne.

Europejska Partia Ludowa, która dysponuje największą frakcją w europarlamencie, ma pójść do czerwcowych wyborów z hasłem wycofania zakazu rejestracji nowych aut spalinowych. Można się spodziewać rewizji flagowych reform Zielonego Ładu?

Oczywiście nowy parlament i nowa Komisja mogą mieć inne podejście do pewnych kwestii. Jak już mówiłem: możliwe są przesunięcia terminów, zmiany dekoracji, wyjątki i odstępstwa. Proszę zauważyć, że w większości regulacji unijnych jest wpisany wymóg oceny ich działania i ewentualnej korekty. Ale strategiczne kierunki się nie odwrócą, mogą jedynie przybrać inne nazwy.

Jedną z regulacji, które budzą niepokój opinii publicznej w Polsce, jest przyjęta w tym tygodniu przez PE tzw. dyrektywa budynkowa…

Prawie nigdy nie jest tak, że obawy społeczne powstają bez uzasadnienia. W zasadzie można powiedzieć, że zawsze są słuszne. Proszę spojrzeć na to w ten sposób: Polacy widzą na co dzień, jaka jest skala wyzwań związanych z modernizacją budownictwa mieszkaniowego. Dostrzegają też, jak wiele będzie zależało nie od nich samych, lecz od dobrego planowania i skutecznego działania władz różnych szczebli i ich koordynacji… Można nawet głęboko wierzyć w potrzebę transformacji, ale nie mieć poczucia bezpieczeństwa i pewności, że ona zostanie przeprowadzona jak należy.

Będzie europejski renesans atomu?

Aby to się stało, branża jądrowa musi skutecznie uporać się ze swoimi bolączkami: wieloletnimi opóźnieniami, przekroczeniami budżetów itp. Ale nie można tracić z oczu źródeł tych problemów: odwrócenia się polityków od tej technologii i związanego z tym wieloletniego zastoju inwestycyjnego. To przykład funkcjonowania zasady, zgodnie z którą organ nieużywany zanika. Moim zdaniem nie jest za późno, żeby ten proces odwrócić. Na pewno pomogłoby w tym udrożnienie finansowania dla atomu z Europejskiego Banku Inwestycyjnego, działającego przecież w interesie strategicznym całej Wspólnoty. Teoretycznie polityka banku na to pozwala, ale ten wciąż nie korzysta z tej możliwości. Takie podejście instytucji, która powinna działać w interesie całej UE, wszystkich państw członkowskich, a nie tylko pewnej części, z całą pewnością nie służy budowaniu zaufania do rozwiązań wspólnotowych i dalszej integracji europejskich gospodarek.

Technologie jądrowe nie zostały uznane za szczególnie rokujące w przedstawionych niedawno planach na 2040 r. W prognozie Komisji przyjęto, że istniejące dziś moce wyraźnie się skurczą.

Komisja sama przyznaje, że przyjęła częściowo zdezaktualizowane plany atomowe państw członkowskich. Ponadto przyjęte przez UE cele głębokiej dekarbonizacji gospodarki oznaczają perspektywę zwielokrotnienia zapotrzebowania na energię elektryczną. Będą nam potrzebne wszystkie nieemisyjne technologie. Zakładam, że grono unijnych państw dostrzegających korzyści w jednoczesnym rozwoju atomu i OZE będzie w dalszym ciągu się powiększało. W dłuższej perspektywie pracujący w podstawie atom oznacza większe możliwości produkcyjne w zakresie zielonego wodoru, który z kolei będzie podstawą dekarbonizacji trudnych sektorów, takich jak hutnictwo, i będzie zastępować gaz np. w sieciach ciepłowniczych. Gdy się patrzy historycznie, atom cieszy się dziś w części Europy bezprecedensowym poparciem społecznym i myślę, że także Komisja dojrzewa do korekty kursu.

Przeprowadzenie Unii od celu 55 proc. w 2030 r. do 90 proc. na koniec kolejnej dekady – jak chce Komisja – to realistyczna perspektywa?

To, co pokazano, to ścieżka redukcji emisji, którą KE uważa za optymalną, oparta na szacunkach kosztów tej operacji na poziomie całej Wspólnoty i na wstępnym modelu udziału poszczególnych technologii w jej osiągnięciu. Przy czym ten ostatni element budzi wiele wątpliwości ze względu na rolę, jaką założono dla technologii będących na wczesnym etapie rozwoju.

Doświadczenie wskazuje, że jeśli Bruksela pokaże już jakiś cel publicznie, to rzadko to cofa.

Zazwyczaj tak jest, ale w tym przypadku właściwa dyskusja będzie miała miejsce już w kolejnej kadencji, w nowym układzie sił w instytucjach europejskich. Moim zdaniem ten zaproponowany kurs transformacji w przyszłej dekadzie może się okazać trudny do przyjęcia. Mam wrażenie, że nawet w Brukseli jest coraz większa świadomość, że w najbliższym czasie będzie musiała się ona zająć swoją gospodarką i implementacją już przyjętych rozwiązań, a nie wytyczaniem kolejnych superambitnych celów. Wyczerpuje się też pewien model polityki skierowanej na zewnątrz, czego przykładem jest obserwowanie tego, co robią USA z pomocą tzw. Inflation Reduction Act (IRA).

To znaczy?

Unia długo liczyła na to, że bycie pionierem restrykcyjnych regulacji klimatycznych zapewni w przyszłości jej gospodarce konkurencyjną premię. Tak się nie stało, przynajmniej na dzisiaj. W lepszej pozycji znaleźli się ci gracze, którzy nie aspirowali do miana liderów dekarbonizacji, ale za to postawili na wielką ekspansję w dziedzinie technologii, które tę dekarbonizację umożliwiają. I teraz sprzedają je całemu światu.

Niedawno minął rok od zaprezentowania przez KE Zielonego Planu Przemysłowego. Unia chce nadrobić zaległości, o których pan mówi. Tylko czy nie jest za późno?

Za późno może nawet nie jest, pytanie, czy zostaną na ten cel przeznaczone wystarczająco duże nakłady. Dziś mamy w UE lukę inwestycyjną. A to oznacza, że będzie musiał wrócić inny trudny temat, czyli nowe źródła finansowania dla unijnych polityk.

Jeśli cel 90 proc. redukcji emisji na 2040 r. będzie forsowany, to Polska powinna sięgnąć po weto?

Przede wszystkim domagajmy się konkretów, nie kupujmy kota w worku. Dziś nie wiemy praktycznie niczego o architekturze polityki klimatycznej w kolejnej dekadzie. Tymczasem moim zdaniem określenie mechanizmów sprawiedliwego podziału zobowiązań pomiędzy państwa i sektory z jednej strony oraz zasobów wspierających zmiany z drugiej jest na tym etapie czymś znacznie istotniejszym od kolejnego nastawionego na efekt wizerunkowy celu redukcyjnego. ©Ⓟ