Czy Zielony Ład jest to do uratowania? Być może, ale trzeba teraz włożyć bardzo dużo wysiłku w naprawę tej sytuacji, ale to już zadanie dla polityków, nie rolników. - mówi Hubert Filipiak, sadownik, pracujący również jako ekspert agrarny.

Czy mógłbyś mi wyjaśnić, co na temat unijnej produkcji rolnej i Zielonego Ładu sądzą sadownicy?

Hubert Filipiak: Zanim przejdę do opisania konsekwencji Zielonego Ładu, chciałbym zwrócić uwagę na inny problem. Opłacalność produkcji sadowniczej od wielu lat jest na bardzo niskim poziomie. Wynika to z niskich cen jabłek w sklepach, które utrzymują się na podobnym poziomie mniej więcej od dwudziestu lat. Teraz zastanówmy się, jak bardzo wzrosły koszty produkcji – trzy najbardziej podstawowe w sadownictwie to koszty paliwa, energii elektrycznej i pracy najemnej – na jakim poziomie były w roku 2005 a na jakim są teraz? Problemem jest, że sadownicy nie mają wpływu na ceny sprzedawanych przez nich owoców – konkurencja na światowym rynku jest ogromna, a markety i eksporterzy dyktują najniższe możliwe ceny, by zabezpieczyć opłacalność swoich biznesów, czego nie może zrobić rolnik. Niestety, owoców nie można przetrzymywać w nieskończoność czekając na lepszą koniunkturę, więc czasami sadownik musi sprzedać towar poniżej kosztów produkcji. Do tego spożycie jabłek w Polsce i całej UE spada, a kraje poza unią zwiększają konsekwentnie produkcję zalewając rynki, gdzie kiedyś eksportowaliśmy.

Chodzi o rynek rosyjski i embargo które jest utrzymywane od 2014 roku?

Tak, to wtedy zaczęły się pogłębiać problemy w naszym sektorze. Przed wprowadzeniem embargo wysyłaliśmy rocznie do Rosji blisko milion ton jabłek rocznie (proszę sobie wyobrazić 50 tys tirów !), co stanowiło ok 1/4 całej krajowej produkcji. Nagłe zamknięcie takiego rynku musiało spowodować ogromne problemy.

Jakie alternatywne rynki pojawiły się na jego miejsce?

Próbowaliśmy dostać się na rynek chiński, ale poza wieloma wizytami polityków, nie udało nam się go zawojować. Nie była to jednak kwestia jakości, ale czegoś, co nie było wcześniej brane pod uwagę – otóż smak polskich jabłek jest przeważnie słodko-kwaskowy, a Chińczycy są przyzwyczajeni do bardzo słodkich odmian. Większe sukcesy osiągamy na rynku indyjskim, gdzie upodobania konsumentów są bliższe naszym – co prawda obecnie wolumeny sprzedaży do Indii nie są duże, ale zdecydowanie jest to rynek perspektywiczny. Obecnie największym odbiorcą polskich jabłek jest Egipt. Jest to dość duży kraj, ale o mocnym rozwarstwieniu społecznym i z pewnością nie każdego tam stać na zagraniczne owoce. Turyści odwiedzający ten kraj także raczej nie przyjeżdżają do Egiptu by jeść jabłka, więc tu wielkiego potencjału wzrostu eksportu nie widzę. Ciekawym kierunkiem eksportu jest Dubaj, ale z kolei tu wymagania jakościowe są absolutnie najwyższe i z tego powodu też nie będzie to nigdy alternatywa, która rozwiąże nasze problemy.

Czy to oznacza, że będziemy produkowali coraz mniej jabłek?

Logika podpowiada, że to nieuniknione, ale specyfika produkcji sadowniczej sprawia, że mimo kryzysu potencjał produkcyjny w Polsce nadal rośnie. Po pierwsze sadownicy unowocześniają swoje sady wprowadzając nowe odmiany w nowym systemie produkcji, który jest dużo bardziej wydajny i pozwala nawet podwoić ilość zbieranych owoców na każdym hektarze. Po drugie, założenie hektara nowoczesnego sadu to inwestycja na poziomie 150 tys zł i musi minąć co najmniej kilkanaście lat, by się zwróciła. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie zareagować na złą koniunkturę szybkim zmniejszeniem produkcji, jak to jest możliwe np. w produkcji warzyw. Sytuację komplikują też nieprzewidywalne warunki pogodowe, które mogą wpływać na niespodziewane obniżenie produkcji w Europie nawet o kilkanaście procent. W takich sytuacjach koniunktura się chwilowo poprawia i sadownicy znów odzyskują nadzieję.

Jednak według mnie, największy problem leży gdzie indziej. Polska jako trzeci największy producent jabłek na świecie (po Chinach i USA) i największy w Europie, musi ich dużo eksportować za granicę. I tu wspomniane wcześniej wysokie koszty produkcji odbijają się czkawką, bo nie jesteśmy w stanie konkurować cenowo z krajami spoza UE, które walczą o te same rynki – tam jest dużo mniej wymogów i biurokracji, opryski stosowane w rolnictwie tańsze, dużo większa jest także dostępność pracowników, którzy rzecz jasna zarabiają tam znacznie poniżej stawek w UE. Produkcja żywności w Unii Europejskiej jest po prostu dużo droższa i jest to rzecz, którą Komisja Europejska powinna wziąć pod uwagę wprowadzając kolejne obostrzenia i wymogi dla naszego rolnictwa – nieopłacalne rolnictwo doprowadzi w końcu do utraty przez Europę suwerenności żywieniowej, a to absolutna podstawa bezpieczeństwa mieszkańców naszego kontynentu.

Czy agresja Rosji i tocząca się wojna wpłynęła negatywnie na polskie sadownictwo?

Tak, i to niestety w wielu wymiarach. Po pierwsze, zostaliśmy odcięci od bazy pracowników, którzy co roku przyjeżdżali pracować w naszych sadach. Owszem, kobiety z Ukrainy nadal mogą przyjeżdżać do pracy, ale mężczyźni między 18 a 65 rokiem życia w ogromnej liczbie przypadków nie mogą opuszczać terenu Ukrainy. Jest to duże utrudnienie, ponieważ część cięższych prac fizycznych w gospodarstwach wykonywali właśnie mężczyźni. Należy także wspomnieć o tym, że sadownictwo wymaga znacznie więcej pracowników niż inne gałęzie rolnictwa, ponieważ dużo czynności trzeba wykonywać ręcznie (delikatne zrywanie owoców) i nie da się tego zastąpić mechanizacją.

Negatywnie wpływa także zniesienie ceł na ukraińskie owoce, mrożonki i soki. Ze względu na dużo niższe koszty produkcji, do naszego kraju napływa tani towar, który jeszcze bardziej dołuje ceny naszych owoców, podobnie jak to jest na rynku zbóż i rzepaku.

Należałoby wznowić pobór ceł?

Osobiście oczekiwałbym, że skoro urzędnicy unijni chcą, byśmy produkowali żywność wysokiej jakości dla naszych mieszkańców, to będą jednocześnie bronić naszych rynków przed napływem żywności spoza UE, która tych wymogów nie spełnia. Cła pozwalały ten efekt częściowo osiągnąć, ale w momencie kiedy zostały zniesione, pojawiła się okazja na zarobienie dużych pieniędzy przez firmy handlujące produktami rolnymi i przetwórnie, które wybierały tańszy towar spoza Unii lub proponowały polskim producentom stawki na poziomie podobnym do tamtych, co oznaczało sprzedaż owoców nawet poniżej kosztów produkcji (najbardziej odczuli to w ubiegłym roku producenci malin). Drugi temat, to kwestia bezpieczeństwa zdrowotnego produktów rolnych spoza Unii, które mogą zawierać pozostałości środków dawno wycofanych w UE. O ile przy małym wolumenie obrotu można to jakoś kontrolować, to przy ogromnych ilościach staje się to fizycznie niemożliwe.

Dopłaty unijne nie rekompensują części kosztów produkcji?

Właśnie dopłaty unijne do hektara są bardzo drażliwym tematem dla sadowników. Założenia Zielonego Ładu przewidują, że podstawowa kwota wsparcia do hektara została obcięta o 30%, można będzie ją jednak uzupełnić do dawnego poziomu wprowadzając do praktyki w swoim gospodarstwie działania wpływające pozytywnie na glebę i środowisko, nazywane ekoschematami. Nie jest to najgorszy pomysł jeśli chodzi o uprawy zbóż, rzepaku czy warzyw, ale niestety jeśli chodzi o sadownictwo i inne uprawy trwałe, to mamy bardzo ograniczone możliwości, by podwyższyć tą płatność. Ekoschematy dotyczą np.: ograniczonej orki, stosowania poplonów ozimych, niezbierania słomy z pola, czy zwiększenia ilości gatunków w płodozmianie, czego w sadzie nie ma jak zastosować. W praktyce więc większość sadowników straciła 30% dopłat, które wcześniej dostawała, co także negatywnie wpłynęło na obecną trudną sytuację i dodatkowo obniża zdolności sektora do konkurowania z innymi krajami produkującymi jabłka.

Jest szansa na poprawę konkurencyjności?

Tak naprawdę dopłaty nie są dobrym rozwiązaniem problemu. Przyznając dodatkowe fundusze na rekompensatę strat rolników, nie rozwiąże się problemów, o których wspominałem. Tu trzeba konsekwentnych działań systemowych na różnych poziomach: ochrony rynku unijnego przed niekontrolowanym napływem towarów spoza wspólnoty, upraszczania przepisów i zmniejszania biurokracji oraz pomocy w pozyskiwaniu pracowników do pracy w gospodarstwach, szczególnie z krajów trzecich. Temat pracowników jest chyba najbardziej istotny, ponieważ coraz mniej osób chce pracować w rolnictwie i sadownicy coraz częściej muszą poszukiwać pracowników w środkowej lub południowo-wschodniej Azji, a nawet w Afryce. Wydaje się to szokujące, dopóki nie uświadomimy sobie, że w każdym większym gospodarstwie potrzeba od kilkunastu do ponad stu (przy produkcji borówek czy truskawek) pracowników sezonowych, którzy są potrzebni tylko na kilka tygodni w roku. Istotne byłoby także wsparcie w poszukiwaniu nowych rynków zbytu i uproszczenie formalności związanych z handlem owocami z tymi krajami.

A zmiany ekologiczne zapisane w Zielonym Ładzie?

Tu należy zwrócić uwagę na trzy główne założenia, z których dwa wzbudzają bardzo dużo emocji – chodzi o ograniczenie stosowania syntetycznych pestycydów i nawozów sztucznych o 50% do 2030 roku. I to nie wynika z tego, że rolnik lubuje się w stosowaniu chemicznych oprysków czy nawozów sztucznych, ale o to, że przy tych ograniczeniach rolnicy mogą nie uzyskiwać plonów w odpowiedniej ilości i jakości, które zapewnią dochodowość gospodarstwom. W założeniu Zielonego Ładu substancje te będą zastępowane środkami pochodzenia naturalnego, i to jest słuszne rozwiązanie. Problem w tym, że na chwilę obecną naturalnych zamienników wymienionych wyżej środków jest jeszcze zbyt mało, są średnio skuteczne albo nie są jeszcze powszechnie dostępne, więc nie powinno dziwić, że rolnicy się buntują przeciwko tym propozycjom. Tu kluczowym jest tempo wprowadzenia tych ograniczeń, jeśli będzie to rozsądne, rolnicy to zaakceptują, zwłaszcza kiedy firmy produkujące środki dla rolnictwa zdążą się dostosować do tych zmian i rolnik będzie miał wszystkie środki potrzebne do wyprodukowania owoców na dotychczasowym poziomie. Trzecim założeniem promowanym przez Zielony Ład jest zwiększenie powierzchni gospodarstw ekologicznych, ale tu rolnicy sami będą decydować czy chcą przejść na ten system produkcji czy nie, więc kontrowersji tu z zasadzie nie ma.

Na koniec jeszcze wspomnę kwestę niesioną na sztandarach protestów rolniczych, czyli obowiązkowego wyłączenia z produkcji 4% obszarów rolnych w gospodarstwach powyżej 10 ha. Ten wymóg sadowników na szczęście nie dotyczy, jako że sady nie są gruntami ornymi.

Jeśli miałbym podsumować jednym zdaniem założenia Zielonego Ładu, to koncepcja nie jest zła, ale przepisy wykonawcze nie były dobrze przemyślane, a przede wszystkim był kompletny brak konsultacji i komunikacji z rolnikami, stąd obecne problemy. Czy Zielony Ład jest to do uratowania? Być może, ale trzeba teraz włożyć bardzo dużo wysiłku w naprawę tej sytuacji, ale to już zadanie dla polityków, nie rolników.

rozmawiał Piotr Celej