Przekraczając pod koniec lutego 39 tys. pkt, indeks Nikkei 225 poprawił historyczne osiągnięcie z grudnia 1989 r. Żeby odrobić straty także w ujęciu realnym, uwzględniając inflację, wciąż potrzebuje ponad 20-proc. wzrostu.

Jedna z podstawowych, empirycznych zasad ekonomii mówi, że w długim terminie akcje są tą klasą aktywów, na której można zarobić najwięcej.

Dzieje się tak dlatego, że na giełdę, pod rygor dość restrykcyjnych obowiązków informacyjnych, trafią tylko te firmy, które mają interesujący pomysł na rozwój swojej działalności. Poddane presji ze strony inwestorów, na każdej sesji weryfikujących sensowność przyjętej ścieżki rozwoju, muszą zrobić wszystko, żeby dostarczyć posiadaczom swoich akcji oczekiwanych korzyści. Najczęściej oznacza to, że w każdym kolejnym raporcie finansowym, które z reguły publikuje się w cyklu kwartalnym, warto pokazać wzrost przychodów i zysków. Lub przynajmniej nadzieję, że ten wzrost zaraz się zacznie. Wtedy znajdą się inwestorzy, którzy zapłacą za akcje coraz więcej i więcej.

Średnia (przeciętna) firma będzie w stanie zwiększać swoje przychody co najwyżej w tempie wzrostu PKB gospodarki, w której funkcjonuje. Być może przez kilka, kilkanaście lat będzie rentowna i pozwoli utrzymać się swoim właścicielom. Te notowane na giełdach będą w stanie zwiększać skalę działania, przynajmniej okresowo, szybciej, niż dyktuje to wzrost gospodarczy, i utrzymywać rentowność na stałym, dodatnim poziomie długimi latami. Z tego rodzą się dywidendy i wzrost kursu akcji, składające się na zyski akcjonariuszy. Dlatego właśnie w gospodarce wolnorynkowej w długim terminie warto część oszczędności ulokować w akcje.

Giełda w Tokio podważała tę zasadę. Bo czy posiadacz akcji mógł liczyć zyski, jeśli zainwestował w japońskie firmy notowane na giełdzie pod koniec lat 80.? John Maynard Keynes, jeden z najbardziej znanych ekonomistów poprzedniego wieku, odnosząc się do „pewnych” długoterminowych zysków z rynku akcji, mawiał, że w długim terminie to wszyscy będziemy martwi. Sam zmarł w 1946 r. i krachu oraz następującej po niej wieloletniej bessy w Tokio nie doświadczył.

Notowania na rynku w Tokio spadały praktycznie przez całe lata 90. Gospodarka znalazła się w kryzysie po załamaniu cen na rynku nieruchomości. Począwszy od 1994 r., przez kolejne 20 lat, tempo wzrostu japońskiego PKB tylko w latach 1997 i 2008 przekroczyło 1 proc. W pozostałych latach było bliskie zeru lub gospodarka się kurczyła. Zyski firm nie rosły, inwestorzy nie mieli powodów, żeby inwestować na giełdzie.

Na tokijskiej giełdzie wiele zmieniło się w 2010 r. Wtedy wkroczył bank centralny. Już wcześniej kupował akcje znajdujące się w portfelach banków, żeby chronić je przed upadkiem. 14 lat temu inwestowanie na giełdzie stało się stałym elementem jego strategii. W latach najbardziej intensywnych zakupów bank wydawał na akcje równowartość ponad 40 mld dol.

Dopiero w 2023 r., po raz pierwszy od uruchomienia programu skupu aktywów, bank centralny więcej uzyskał ze sprzedaży akcji, niż wydał na ich zakup. Od kilku lat nie jest też jedynym kupującym – inwestorzy zauważyli, że inflacja w Japonii wreszcie wynosi przynajmniej 2 proc. rocznie lub więcej. A w takich warunkach firmom łatwiej zwiększać przychody i utrzymywać rentowność. Wtedy jest dywidenda, kursy rosną, pojawiają się nowi kupujący… W 2023 r. Nikkei 225 zyskał 28 proc., a w dwóch pierwszych miesiącach nowego roku już 17 proc., i jest jednym z liderów globalnej hossy. ©℗