Spora część polskiej opinii publicznej uważa, że nie mamy problemu z nierównościami. Owszem, mamy. Zwłaszcza z nierównością szacunku. Często piszę w tym miejscu o nierównościach. Zwykle chodzi jednak o nierówności ekonomiczne.
Spora część polskiej opinii publicznej uważa, że nie mamy problemu z nierównościami. Owszem, mamy. Zwłaszcza z nierównością szacunku. Często piszę w tym miejscu o nierównościach. Zwykle chodzi jednak o nierówności ekonomiczne.
Na przykład dochodowe (kto ile zarabia w porównaniu do średniej, mediany albo w którym dochodowym decylu się znajduje) albo majątkowe (aktywa minus kredyt). Zdarza się również wspomnieć o wynikających z nich nierównościach startu, a więc szans na prowadzenie godnego życia. Bardzo rzadko w takich dyskusjach pojawia się jednak temat nierówności szacunku. A szkoda, bo jest o czym mówić.
To, że świat szerzej uśmiecha się do zamożnych, trąci banałem. Wiadomo, bogaty ma więcej pieniędzy i może sobie kupić więcej zdrowia, komfortu, a czasem nawet więcej miłości. Często jednak zapominamy, że sami wzmacniamy jeszcze to przekonanie. Na przykład wierząc w to, że bieda i niedostatek są wynikiem moralnej albo intelektualnej słabości. Do pewnego stopnia kryje się za tym klasyczny mechanizm psychologii społecznej, czyli iluzja sprawiedliwego świata. Najlepiej wyrażonym w kultowym zdaniu z komedii „Rozmowy kontrolowane”: „Czy do tego wszystkiego musiało dojść? No, cóż. Widocznie musiało, skoro doszło”.
Mam wrażenie, że to przekonanie bardzo dobrze pasuje do opisu minionego ćwierćwiecza naszych zmagań z kapitalizmem. Spora część opinii publicznej kolportowała wówczas przekonanie, że każdy jest kowalem swojego losu. Skoro więc jednemu udało się wykuć sztabkę złota, a innemu złamaną podkową, to widocznie nie stało się to bez powodu. Tylko że to jest niespójne nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale również z wieloma badaniami. Jak choćby pracą noblisty Herberta Simona, który w 2000 r. pokazał, że ok. 90 proc. dobrobytu mieszkańców bogatego Zachodu zależy od tego, gdzie się urodzili. Albo cały szereg prac pokazujących, jak wielkie znaczenie dla indywidualnego dobrobytu mają stan zdrowia w dzieciństwie, szkoła, do której chodziliśmy, podział ról w rodzinie, w której się wychowywaliśmy, moment cyklu koniunkturalnego, w którym wchodziliśmy na rynek itd. Czyli zbierając te wszystkie czynniki do kupy: chodzi o szczęście. Tak, tak. Właśnie ślepy traf. Tylko że skoro tak, to jak ktoś przy zdrowych zmysłach może twierdzić, że ekonomiczny sukces lub jego brak mówi o nas coś więcej? Absurdalne, prawda?
A jednak tak właśnie funkcjonują społeczeństwa kapitalistyczne. Nie chcę iść tak daleko jak ekonomista i bloger Chris Dillow, który właśnie z tego powodu nazywa kapitalizm formą totalitaryzmu. Musimy jednak uczciwie przyznać, że w ramach tego systemu jedyną formą oceny, czy ktoś osiągnął życiowy sukces, jest ilość zakumulowanych „dóbr zewnętrznych” (określenie filozofa Alasdaira MacIntyre’a). Oczywiście zawsze znajdą się tacy, którzy będą nas przekonywali, że „w życiu ważne są również inne rzeczy”. Ale większość z nas zapewne grzecznie go wysłucha i odwróci się na pięcie. Zostając z przeświadczeniem, że to widocznie nieudacznik, który racjonalizuje przed sobą swój brak życiowego sukcesu. Prawdziwego sukcesu.
Długotrwałe funkcjonowanie w ramach takiego systemu ma swoje konsekwencje. Jego owocem jest tworzenie dotkliwych nierówności szacunku. A więc sytuacji, w której osoby bardziej zaradne (czy może po prostu mające więcej szczęścia) racjonalizują sobie swój sukces, utwierdzając się w przekonaniu o własnej wyjątkowości. Skoro mam, to widocznie na to zasłużyłem. A skoro zasłużyłem, to czemu mam się dzielić z nieudacznikami i darmozjadami. A jeśli dam, to niech przynajmniej okaże wdzięczność. Tymczasem po drugiej stronie rośnie frustracja. Bo nierówności szacunku mają ograniczone możliwości autokorekcji. Zamiast nich łatwo pojawiają się za to uzasadnienia tłumaczące, że za nierównościami na pewno stoją ciemne siły. Już nawet nie przypadek, ale raczej spisek. Taką wspólnotę polityczną trudno jest potem skleić. Niestety taka historia właśnie się nam po 1989 r. przytrafiła.
Mam wrażenie, że zdanie z komedii „Rozmowy kontrolowane”: „Czy do tego wszystkiego musiało dojść? No, cóż. Widocznie musiało, skoro doszło” najlepiej pasuje do opisu naszych zmagań z kapitalizmem
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama