Protekcjonizm. Tym przerażającym słowem straszono nas długo. Zdecydowanie zbyt długo. Jednym z największych przekleństw minionych dekad było to, że handel międzynarodowy traktowano jak ulicę jednokierunkową. Co ja mówię ulicę?! Autostradę! Na której nie można się ani zatrzymać (bo rozjadą albo, w najlepszym wypadku, wyprzedzą), ani z niej zawrócić.
Protekcjonizm. Tym przerażającym słowem straszono nas długo. Zdecydowanie zbyt długo. Jednym z największych przekleństw minionych dekad było to, że handel międzynarodowy traktowano jak ulicę jednokierunkową. Co ja mówię ulicę?! Autostradę! Na której nie można się ani zatrzymać (bo rozjadą albo, w najlepszym wypadku, wyprzedzą), ani z niej zawrócić.
Barier handlowych (taryfowych i pozataryfowych) mogło być więc tylko mniej. Temu miały służyć kolejne umowy handlowe. Czy to negocjowane bilateralnie, czy też większe układy w ramach reżimu WTO albo organizacji regionalnych (EWG, NAFTA). Głosy sprzeciwu były zazwyczaj traktowane jako anachronizm i ekonomiczny bezsens. A gdy tu i ówdzie pojawiał się polityk postulujący trochę więcej ochrony najbardziej wrażliwych części rodzimego rynku, szybko padało straszliwe słowo „protekcjonizm”. Za którym szedł zestaw skojarzeń: nacjonalizm, Hitler, Stalin, wojna atomowa. Albo jeszcze gorzej. Negocjowane w ostatnich latach wielkie układy o wspieraniu handlu i inwestycji (TTIP, TTP i CETA) to jakby spadek po tamtej epoce zadowolonego z siebie neoliberalizmu. Przeświadczonego, że wszystkie badania empiryczne wskazują, że więcej wolnego handlu to zawsze dobre rozwiązanie. Otóż, nie wszystkie.
Dani Rodrik z Uniwersytetu Harvarda to jedno z najgorętszych nazwisk na ekonomicznej giełdzie. A przy tym naukowiec stroniący od skrajnych poglądów. Tenże Rodrik ogłosił właśnie tekst pod tytułem „Progresywna logika handlu”. Przekonuje w nim, że wcale nie byłoby tak źle, gdybyśmy trochę ograniczyli wolny handel w skali globalnej. Dla dobra nas wszystkich. Pochodzący z Turcji ekonomista powiada tak: to dotychczas handlem międzynarodowym rządziła chora logika. Ja obniżę ci cła, jak ty obniżysz mi swoje. Umowa stoi? To by miało sens, gdyby kraje były wyłącznie kupcami. Których obchodzi wyłącznie sprzedanie swoich towarów. A tak przecież nie jest! Każdy kraj ma do zrealizowania wiele innych zadań. Na przykład dążenie do (w miarę) pełnego zatrudnienia czy dostarczenia obywatelom wielu usług publicznych. Jak ten cel osiągnąć w sytuacji, gdy umożliwiamy naszym najbogatszym korporacjom uciekanie z produkcją, a często z badaniami i rozwojem do państw, gdzie jest taniej? I zarówno pod względem ceny, którą trzeba płacić za pracę, jak i od strony podatkowej. Nie lepiej wychodzili na tym jednak również ci, do których uciekano. Bo napływ zachodniego kapitału nierzadko doprowadzał do zatrzymania kraju przyjmującego na etapie montowni. A więc kraju, który jest przez cały czas szantażowany przez wielki zagraniczny biznes groźbą: „Spróbujcie tylko podnieść podatki, zabrać nam przywileje albo przestańcie zwalczać ruchy pracownicze (nie mówiąc już o ich promowaniu)! Natychmiast zabieramy się od was i uciekamy!”.
W ten sposób – powiada Rodrik – zamiast obiecywanej przez neoliberałów sytuacji wygrana-wygrana (że niby na wolnym handlu i likwidacji taryf zyskują obie strony), dostaliśmy sytuację przegrana-przegrana. Czyli straty zarówno po stronie państw bogatych, jak i biednych. A zyski? Trafiły wyłącznie do biznesu, który nie zamierzał się nimi z nikim podzielić.
Ja obniżę ci cła, jak ty obniżysz mi swoje. Umowa stoi? To by miało nawet sens, gdyby kraje były wyłącznie kupcami. Których obchodzi wyłącznie sprzedanie swoich towarów
W tej sytuacji harvardczyk proponuje nową logikę dla międzynarodowych umów handlowych. Nazywa ją „wymianą politycznego pola manewru”. Wedle zasady, że biednym nie odbiera się możliwości chronienia swoich raczkujących rynków. Czyli takich, gdzie lokalni gracze nie są w stanie podjąć konkurencji z zagranicznymi wyjadaczami (notabene na takie raczkujące przemysły liczy teraz wicepremier Morawiecki, szkoda, że nie rozumowano tak w 1989 r.). W zamian biedni nie bawią się już dłużej w nieuczciwą konkurencję podatkowo-płacową. Nie starają się przyciągnąć inwestorów ulgami ani nie mamią ich perspektywą półdarmowej i nieświadomej swych praw siły roboczej. Dzięki czemu bogaci nie tracą w tak szybkim tempie miejsc pracy w swoich starych przemysłach, co pomaga im rozwiązać problem rosnących nierówności i erozji klasy średniej. Dopiero wtedy będzie można mówić o prawdziwym wygrana-wygrana.
Nie da się tego jednak osiągnąć bez pójścia w kierunku dokładnie odwrotnym, niż chcą zwolennicy TTIP, TTP czy CETY. Wszystkie te układy powinny pójść do kosza. I dopiero wtedy trzeba usiąść do stołu i zacząć sypać piasek w tryby globalizacji. Ale wszyscy wspólnie. Wtedy nie będzie żadnej wojny ani nowego Hitlera czy Stalina. Odwrotnie. To właśnie ta odrobina piachu może nas przed takimi scenariuszami uratować.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama