Kto wie, kiedy może walczyć, a kiedy nie może, odnosi zwycięstwo – pisał Sun Tzu w „Sztuce wojny”. Dzisiaj pewnie dodałby, że przydałaby mu się wiedza ekonomiczna.
Biografie Miltona Friedmana, George’a Stiglera i Wassilego Leontiewa mają wyjątkowy punkt wspólny. I nie chodzi tylko o to, że cała trójka dostała Nobla z ekonomii. Każdy z nich w czasie II wojny światowej pracował dla amerykańskiego wywiadu jako analityk danych. To m.in. dzięki nim dowództwo wojsk USA wiedziało o potrojeniu racji żywnościowych dla niemieckich żołnierzy na froncie albo o tym, że zapaść demograficzna stanowi dla Hitlera problem większy niż deficyt surowców przemysłowych. II wojna światowa była pierwszą wojną w dziejach ludzkości, o której losach w dużej mierze przesądzili specjaliści od podaży i popytu. Jak ujął to Paul Samuelson, była wręcz „wojną ekonomistów”.
Znaczenie miały nie tylko ich analityczne zdolności, lecz także ich teorie. Wojna stała się przedmiotem badań i inspiracją dla poszerzania granic dyscypliny. Jak zauważa autor książki „Economists at War” Alan Bollard, to właśnie wówczas „narodziły się makroekonomia, ekonomia menedżerska i informatyka”. Dziś już wiadomo, że bez nich wygrana w wojnie nie jest możliwa.
Konkurencja jako wojna
Dla większości klasycznych i neoklasycznych ekonomistów taki mariaż wydawał się absurdem. W 1915 r. Edwin Cannan, recenzując książkę „The Political Economy of War” (Polityczna ekonomia wojny) F.W. Hirsta, pisał, że sam jej tytuł to oksymoron. Jak tłumaczył, ekonomia zakłada kooperację strony na pokojowych zasadach. Natomiast wojna to przeciwieństwo pokoju i stan skrajnej anarchii. Nie ma w niej nic dobrego i produktywnego, a więc nie może być zagadnieniem ekonomicznym. Cannan był nieodrodnym dzieckiem swoich czasów, spadkobiercą Alfreda Marshalla, który w słynnych „Zasadach ekonomii” pojęcia wojna nie użył ani razu. Ekonomiczną analizę wojny odrzucał jednak nie tylko z powodów naukowych, lecz także ideologicznych: był nieprzejednanym pacyfistą. A także rozczarowanym, bo wybuch I wojny światowej zniszczył nadzieje, że za sprawą globalizacji współpracy gospodarczej wojny stały się nieopłacalne i wkrótce przejdą do historii.
Zadaniem ekonomistów w trakcie wojny może być też rozstrzyganie o tym, które cele należy atakować. Które tory, fabrykę i magazyn najlepiej zniszczyć? Sami generałowie tego nie przesądzą
Współcześni ekonomiści są innego zdania – podkreślają, że wojny zdarzały się w dziejach ludzkości regularnie i nie były żadną „anomalią”. Jej analizowanie jest zasadne z co najmniej kilku przyczyn. Po pierwsze, wojna może się wydawać irracjonalna cywilom, ale nie tym, którzy ją wypowiadają. Przywódcy mają swoje racjonalne cele – niekoniecznie te, które głoszą otwarcie. Po drugie – jak przekonywał Lionel Robbins (autor definicji ekonomii jako nauki o gospodarowaniu skończonymi zasobami) – zwycięstwo w wojnie jest niemożliwe bez pewnej wiedzy ekonomicznej. Po trzecie – jak stwierdził Milton Friedman – wojna to laboratorium tej wiedzy. Nieciekawe czasy zapewniają ekonomistom dane o niewielkiej zmienności, których użyteczność jest ograniczona (trudno np. jednoznacznie stwierdzić, jaki skutek wywołuje dana polityka publiczna, skoro zmiany w gospodarce są ledwo wykrywalne). Natomiast wojna przynosi w krótkim okresie gwałtowne i wielopłaszczyznowe zmiany, które pozwalają testować hipotezy formułowane w czasach pokoju. Po czwarte – jak zwracał uwagę filozof i ekonomista Francis Ysidro Edgeworth – nawet wolnorynkowa gospodarka czasów pokoju ma sporo wspólnego z wojną: jej mechanizmem napędowym jest konkurencja, a konkurencja to nic innego jak konflikt. Dziwi, że dawniej ekonomiści tego nie rozumieli.
Ekonomista wojny i pokoju
W pracy „Until It’s Over, Over There: The U.S. Economy in World War I” prof. Hugh Rockoff pisze, że w wyniku I wojny światowej USA z pożyczkobiorcy stały się eksporterem kapitału i światową potęgą, a także zmieniły się dominujące ideologie dotyczące tego, jak kształtować politykę wydatkową i regulacyjną państwa. Konieczność wypłaty świadczeń weteranom nasiliła presję na zwiększanie budżetu, a wojenny interwencjonizm, który pomógł USA uzyskać pozycję hegemona, wzmocnił wiarę w siłę centralnego planowania także w czasach pokoju. Ta wiara była szczególnie silna wśród amerykańskich demokratów, którzy doszli do władzy w czasie wielkiego kryzysu. „Prawie każdy program rządowy podjęty w latach 30. odzwierciedlał działania z czasów I wojny światowej” – pisze Rock off. Podkreśla, że wiele osób odpowiedzialnych za zarządzanie agencjami wyrosłymi z Nowego Ładu właśnie wtedy zdobywało swoje kompetencje. „Najważniejszy długoterminowy wpływ wojny dla Ameryki objawił się prawdopodobnie w sferze idei” – dodaje ekonomista.
Czy tylko dla Ameryki? Anglik John Maynard Keynes, który wciąż uchodzi za najbardziej wpływowego politycznie ekonomistę wszech czasów, w swojej „Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza” z 1936 r. przygotował teoretyczny grunt pod najważniejszy aspekt wojny: finansowanie. Keynes „głęboko zmienił makroekonomię: wydatki powodujące deficyt budżetowy nie były już objęte anatemą w czasie pokoju, rosnący zasób pieniądza i niskie stopy procentowe stały się pożądane, a kontrolę płac i cen można było wykorzystać do powstrzymania inflacji. Ekonomia keynesowska była do pewnego stopnia ekonomią wojenną” – pisze Rockoff w książce „America’s Economic Way of War”.
Zwiększenie deficytu w celu zakupu broni to jedno. Pytanie, jak sobie potem z tym deficytem poradzić. W ekonomii konkurują tu ze dwa główne poglądy. Jeden, pochodzący jeszcze od Davida Ricardo, głosi, że wojnę należy finansować w 100 proc. z podatków – chodzi o to, by obywatele znali jej ciężar i mniej chętnie się na nią zgadzali. Jakich podatków? Mowa np. o „sin tax”, czyli wysokiej akcyzie na tytoń, alkohol i inne używki, czy podatku pocztowym (dodatkowej opłacie za przesyłki i listy). Pole manewru jest duże. Ekonomiści jako podatek opisują nawet przymusowy pobór wojskowy (wysokość tego podatku równa się różnicy między zarobkami poborowego a zarobkami, które otrzymywałby w armii składającej się wyłącznie z ochotników).
Drugi pogląd głosi, że wojnę należy finansować długiem. Teorię tę głosił John Stuart Mill, a jej zmiękczoną wersję (dług plus podatki) dzisiaj proponuje Robert Barro. Nawiasem mówiąc, pilnym studentem dzieł Milla był Hjalmar Schacht, niemiecki ekonomista, minister gospodarki III Rzeszy i prezes banku centralnego, który m.in. stworzył instrument finansowania zbrojeń – weksle MeFo. Jak sam się chwalił, „dzięki nim Reichsbank podstępem udzielał rządowi pożyczek, których normalnie lub zgodnie z prawem nie mógł udzielić”.
Dopuszczenie długu jako instrumentu finansowania wojny otwiera drogę do polityki inflacyjnej jako metody jego spłacania. Dla Keynesa byłoby to niedopuszczalne ze względu na uszczerbek na zamożności klasy pracującej. Gdy wybuchła II wojna światowa, zalecał uwolnienie cen, przy jednoczesnym podwyższeniu podatków, a przede wszystkim realizację koncepcji „odroczonej konsumpcji”. Zakładała ona, że wszyscy podatnicy zdeponują część swoich dochodów w Pocztowej Kasie Oszczędności na rachunku z niskim oprocentowaniem do końca działań wojennych. Koncepcja jednak się u aliantów nie przyjęła.
Kapitał vs. praca
Ostatecznie to od polityków zależy, które koncepcje ekonomiczne stają się użyteczne do prowadzenia wojny. Jeśli chodzi o jej finansowanie, to od dwóch dekad służy do tego głównie dług. Na tym tle ciekawie wygląda dziś Rosja, która – przewidując, że po inwazji na Ukrainę zostanie odcięta od międzynarodowych rynków finansowych – już wcześniej gromadziła rezerwy gotówkowe. Nie można jednak bazować na nich w nieskończoność. Koszty wojny z czasem rosną. Pakty z Chinami i Indiami nie skompensują ubytku przychodów z handlu surowcami. Putin będzie więc pewnie musiał uciec się do opodatkowania obywateli. Ogłoszenie kolejnej mobilizacji – o której się dzisiaj spekuluje – należałoby traktować jako formę opodatkowania, a także wyraz desperacji.
Z punktu widzenia ekonomii masowe zwiększanie liczebności wojska ma jeszcze jeden ważny wymiar: sygnalizuje, że kapitał (sprzęt wojskowy) drożeje relatywnie do pracy (poborowi). A to wskazywałoby na rosnącą skuteczność sankcji i potwierdzało strukturalne problemy rosyjskiej gospodarki. Zupełnie inaczej jest w USA. Jak zauważa Rockoff: „Stany Zjednoczone zawsze były krajem o wysokim stosunku płac do kosztu kapitału w porównaniu z innymi krajami, a zatem, zgodnie z dobrymi zasadami ekonomicznymi, miały stosunkowo wysoki stosunek kapitału do pracy: więcej armat, czołgów, statków i samolotów na żołnierza niż w krajach o niższych płacach i wyższych kosztach kapitału”. Efekty? W USA powstał wielki sektor zbrojeniowy, nieustannie dostarczający innowacyjnego uzbrojenia. Ekonomia pomaga więc Ameryce zachować pozycję światowego żandarma.
Zadaniem ekonomistów w trakcie wojny może być też rozstrzyganie o tym, które cele należy atakować. Jeśli chcemy uderzyć w przemysł wroga, to należy zidentyfikować jego najsłabsze ogniwa. Które tory, fabrykę i magazyn najlepiej zniszczyć? Sami generałowie tego nie przesądzą. Przydadzą się też eksperci od łańcuchów wartości, którzy wiedzą, w którym miejscu zbiegają się najważniejsze procesy produkcyjne. Jeśli nie można zidentyfikować tych punktów, to niewykluczone, że zamiast bombardowań strategicznych bardziej opłacalne będą bombardowania wspierające działania sił lądowych. Zresztą sama struktura armii (to, czy bardziej opiera się na siłach lądowych, czy powietrznych) częściowo jest decyzją ekonomiczną. Rockoff wskazuje, że w krajach o wysokim poziomie kapitału (np. w USA) lepiej opierać się na siłach powietrznych – głównie ze względu na wysoką wartość życia (a więc koszty zatrudnienia) każdego żołnierza piechoty.
Od II wojny światowej do analiz militarnych wykorzystywana jest ekonomiczna teoria gier. Jej twórcą byli m.in. Oskar Morgenstern i John von Neumann. Neumann nie występuje w filmie „Oppenheimer” Christophera Nolana, a odegrał kluczową rolę w projekcie Manhattan. Jak pisze Renata Allio w książce „War in Economic Theories Over Time”, „zasugerował najlepszy sposób wystrzeliwania bomb w celu doprowadzenia do jak największej liczby ofiar śmiertelnych i skali zniszczeń”. W trakcie zimnej wojny zalecał prewencyjne uderzenie jądrowe na ZSRR. Mimo ewidentnej nadgorliwości Neumanna teoria gier była dużym osiągnięciem: w czasie wojny ułatwiała wykrywanie niemieckich U-Bootów, a potem przyczyniła się do zapobieżenia konfliktowi atomowemu. Robert Aumann, ekonomista, który specjalizuje się w teorii gier, zwraca uwagę, że pomogła ona też w przekonaniu liderów Zachodu, by jednostronnie nie wycofywali swojego arsenału nuklearnego. Jeśli atak jądrowy może być przeprowadzony przez przeciwników w dowolnym czasie, to każda ze stron konfliktu jest jednocześnie „zastraszającą” i „zastraszaną”. Chodziło o utrzymanie równowagi.
Bomba ekonomistów
Jak pisze historyk Nicholas Mulder, największą liberalną innowacją wojenną XX w. są sankcje gospodarcze, mające źródła w I wojnie światowej. Równolegle do działań zbrojnych państwa ententy przepuściły wówczas ofensywę gospodarczą przeciwko Niemcom, Austro-Węgrom i Imperium Osmańskiemu. „Utworzono krajowe ministerstwa ds. blokad i międzynarodowe komitety w celu kontrolowania i przerywania przepływu towarów, energii, żywności i informacji do wrogów. To właśnie poważne skutki sankcji dla Europy Środkowej i Bliskiego Wschodu, gdzie setki tysięcy ludzi zmarło z głodu i chorób, sprawiły, że blokada gospodarcza zaczęła być postrzegana jako potężna broń – pisze Mulder w „The History of Economic Sanctions as a Tool of War”. Po wojnie amerykański prezydent Woodrow Wilson uznał, że sankcje będą świetnym narzędziem odstraszania potencjalnych agresorów. Jak twierdził, to „coś potężniejszego niż sama wojna”. Według niego sankcje oznaczają groźbę „absolutnej izolacji (…), która przywraca objętemu nimi narodowi rozsądek w miarę, jak cierpienie osłabia w jego obywatelach wolę walki. Zastosujcie tę ekonomiczną, pokojową, śmiertelną receptę, a nie będzie już konieczności użycia siły”. Jego koncepcja znalazła odzwierciedlenie w art. 16 Paktu Ligi Narodów z 1920 r.: „Jeżeli jeden z członków ucieka się do wojny wbrew zobowiązaniom (…), uważany będzie ipso facto za dopuszczającego się aktu wojennego przeciwko wszystkim członkom. Ci zobowiązują się zerwać z nim natychmiast wszystkie stosunki handlowe i finansowe (…)”.
Z dekady na dekadę sankcje ekonomiczne były stosowane coraz powszechniej. Mulder podkreśla, że „przesunęły granicę między wojną a pokojem, stworzyły nowe sposoby manipulowania strukturą światowej gospodarki, zmieniły sposób, w jaki liberalizm postrzegał przymus oraz prawo międzynarodowe”.
Jednak skuteczność sankcji w zapobieganiu konfliktom okazała się ograniczona w Rosji (pisałem o tym w artykule „Gryzienie niedźwiedzia w ucho”, DGP Magazyn na Weekend, nr 130/2023). Wynikało to przede wszystkim z czynników politycznych. Sankcje można postrzegać jako „zmowę rynkową”. Takie układy często się rozsypują, gdy któraś strona wyłamuje się z nich dla osiągnięcia większych korzyści. Niektóre kraje sabotują sankcje, licząc na zysk w handlu z agresorem. Robin Brooks, ekonomista z Institute of International Finance, uważa, że dotychczasowe sankcje nałożone na Rosję nie przyniosły w pełni oczekiwanych skutków, bo koncentrują się na aspekcie finansowym – zamiast objąć cały kraj embargiem handlowym.
Przenieśmy się na polskie podwórko. Jak ekonomiści mogą pomóc naszej armii? Trzeba przede wszystkim zacząć od tego, by polskie elity uznały znaczenie ekonomii wojny. Wydaje się, że dziś wciąż tkwią w anachronicznym przekonaniu, że wojnę wygrywają wyłącznie generałowie i geopolitycy drogą nową bronią. To dobrze, że Polska ma ambitne plany zbrojeń i zwiększenia liczebności armii. Ekonomiści mogliby jednak pomóc decydentom w opracowaniu optymalnego finansowania dla tych planów, a także odpowiedzieć na pytanie, czy proporcje zasobów ludzkich do uzbrojenia są odpowiednie. Być może nowoczesna armia nie potrzebuje 300 tys. żołnierzy. Może powinna bardziej bazować na możliwości szybkiej mobilizacji odpowiednich sił w razie potrzeby. Zresztą, czy nasz budżet uniesie wynagradzanie 300 tys. zawodowców? Rządowi przydałaby się tu armia ekonomistów. ©Ⓟ
Frontowi zaopatrzeniowcy
Władysław Jagiełło przed wielką wyprawą przeciw zakonowi krzyżackiemu zadbał o to, by przez połowę grudnia 1409 r. w puszczach północnej Polski oraz na Litwie urządzać wielkie polowania na dziką zwierzynę. Mięso żubrów, niedźwiedzi, łosi, jeleni oraz dzików solono lub wędzono, pakowano do beczek i spławiano do Płocka.
Na edgp.gazetaprawna.pl • „Pożywienie armii”, DGP nr 83/2022 z 29 kwietnia 2022 r.