Rzadkie minerały to rynek wart miliardy dolarów. To z nich powstają części komputerów, telefonów czy elektrycznych samochodów. Są bogactwem i przekleństwem Afryki i nowym wyrzutem sumienia świata.
Pokonanie 40 km z kwatery parku narodowego Wirunga do Ntamugengi – wsi w prowincji Północne Kiwu w Demokratycznej Republice Konga – zajmuje nam ponad dwie godziny. Jazdę utrudniają nie tylko potworne wertepy. Trasa jest pełna blokad i skleconych z byle czego posterunków. Ustawiają je a to narodowa armia, to bojówki rwandyjskich Hutu (FDLR), kongijskich Tutsi (CNDP), rebeliantów (M23), islamistów ugandyjskich czy po prostu rzezimieszków.
Rządowych żołnierzy poznać najłatwiej. Siedzą nieruchomo przy drodze z karabinami wycelowanymi w kierunku jadących pojazdów. – Lepiej nie patrzeć im prosto w oczy – ostrzega kierowca. Turysta to tutaj rzadkość. I jedyna okazja, by zarobić. Puszka na środku drogi, gest zaciągnięcia się papierosem, pstryknięcie palcami czy znaczące spojrzenie to sygnał, że masz się zatrzymać i sięgnąć po portfel.
Każdy kilometr dłuży się niemiłosiernie. Zwłaszcza że czekaliśmy dwa dni, by w ogóle ruszyć w drogę. Mieliśmy zawieźć parę drobiazgów do misji Sióstr od Aniołów, ale w okolicy było niespokojnie. Porwano akurat dla okupu dwóch Amerykanów z Lekarzy bez Granic. Wyruszyliśmy, gdy dwie polskie misjonarki, prowadzące w Ntamugendze szpital i sierociniec, dały znać, że droga podobno jest czysta.
Wojna o zasoby
Na drodze prowadzącej do Ntamugengi, nieopodal granicy z Ugandą, nie ma tygodnia bez walk, zabójstwa czy porwania. Wojna w Kongu formalnie skończyła się w 2002 r., ale ten rejon nadal stoi w ogniu. W ciągu ostatnich 20 lat zginęło tu ponad 5 mln osób, a przez zieloną granicę przenikają grupy zbrojne. Główna przyczyna leży w tym, co znajduje się w torbach leżących na podłodze naszego land cruisera. W laptopach, smartfonach, aparatach i reszcie sprzętu elektronicznego. Rejon, po którym podróżujemy, obfituje w diamenty, złoto oraz rzadkie pierwiastki, bez których nie byłoby zaawansowanych technologii.
W Kiwu Północnym znajdują się ogromne zboża wolframu i koltanu zawierającego tantal, pierwiastek niezbędny do produkcji urządzeń elektronicznych. Z kolei w położonej na południu prowincji Katanga znajduje się połowa znanych człowiekowi złóż kobaltu używanego do produkcji nadstopów i akumulatorów (baterii), a obok ciągnie się Pas Miedzionośny. – Jeśli posiadasz laptopa, PlayStation lub komórkę, to masz jedną szansę na pięć, że nosisz przy sobie cząstkę kongijskiej ziemi – mówi Tom Burgis, autor książki „The Looting Machine” („Grabieżcza machineria”). To właśnie o kontrolę nad jej bogactwami walczą grupy zbrojne, które wyzyskują pracowników, w tym dzieci (według Unicefu pracuje ich 40 tys.). Dochody ze sprzedaży surowców służą im do kupna broni. To dlatego surowce te określa się jako „minerały konfliktu”. Nie bez powodu duński reżyser Frank Poulsen, który nakręcił w 2010 r. dokument o tym, jak powstawały telefony Nokii, zatytułował go: „Blood in the Mobile” („Krew w twoim telefonie”).
Nie tylko Nokia korzystała z minerałów konfliktu. W czasie, gdy jesteśmy w Kongu, w ostatnim tygodniu stycznia, Amnesty International (AI) oraz African Resources Watch opublikowały raport, w którym ujawniły, że chińska firma Huayou Cobalt, kontrolującą główne kopalnie kobaltu w Kongu, sprzedaje surowiec producentom baterii powiązanym z 16 dużymi międzynarodowymi markami. Takim jak Apple, Microsoft, Samsung, Sony czy Vodafone. A to właśnie te kopalnie są znane z zatrudniania dzieci, płacenia pracownikom głodowych stawek i niedbania o wymogi bezpieczeństwa. Pracownicy mieszkają m.in. w wiosce na terenie parku Wirunga, też zresztą będącego celem ciągłych ataków ze względu na odkryte niedawno gigantyczne złoża ropy.
– Za wykopanie łopatą stu 25-kilogramowych worków rudy mój mąż dostawał dwa dolary, z czego co miesiąc musiał zapłacić właścicielowi kopalni 25 dol. za to, że w ogóle pozwalał mu kopać. Ponieważ zginął w wypadku, muszę teraz odpracować to, czego nie zdążył oddać – opowiada nam Janette, którą spotykamy przy jedynej w okolicy studni. O swojej pracy opowiada 12-letni chłopiec, który stracił rodziców, więc przyłączył się do bojówek kontrolujących kopalnię i transport kobaltu do Gomy na granicy z Rwandą, gdzie będą zalegalizowane przez pośredników. Jakich? Nie powie, bo się boi o życie, i nam też radzi, żebyśmy za bardzo się nie interesowali.
AI jest zdania, że spółki, które kupują tu surowce, nie przeprowadzają żadnych kontroli w kopalniach, udając, że nie widzą problemu. Zauważyła go za to Unia Europejska, która już rozpoczęła konsultacje projektu prawa mającego ukrócić handel minerałami konfliktu. Jeśli państwa Wspólnoty poparłyby propozycję Parlamentu Europejskiego, wówczas firmy wykorzystujące tantal, wolfram czy złoto miałyby obowiązek śledzenia szlaku dostaw. Czyli musiałyby sprawdzać, czy kupowane przez nie surowce nie finansują konfliktów zbrojnych, a ich wydobycie nie narusza praw człowieka. I upubliczniać szczegółowe raporty. Doktorr Cissa Wa Numbe, z którym spotykamy się w Wirundze, wychowany w Londynie aktywista dokumentujący zbrodnie w Kongo, podsumowuje krótko: – To gest, który i tak nie odmieni przekleństwa ciążącego na tym najbogatszym i zarazem najbiedniejszym kraju świata.
Historia klątwy
Pierwszym przekleństwem Konga był gęsty bluszcz, z którego soków wytwarzano wysokiej jakości kauczuk: w latach 90. XIX w. kauczuk stał się, obok kości słoniowej, najcenniejszym towarem. Belgijscy koloniści dawali broń wybranym plemionom i napuszczali je na sąsiadów. W zamian za pomoc w plądrowaniu wiosek i gwałceniu żądali dostaw kauczuku. Później odkryli w Katandze miedź, kobalt i uran. To z Konga pochodził uran, który posłużył do zbudowania bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. I miedź służąca do odbudowy Europy i Japonii po II wojnie światowej.
Za chęć uwolnienia kongijskiego bogactwa z belgijskich wpływów życiem zapłacił Patrice Lumumba, zwycięzca wyborów po uzyskaniu w 1960 r. niepodległości. Po jego śmierci zasoby były łupione za przyzwoleniem dyktatora Mobutu Sese Seko, który zgromadził ok. 4 mld dol. Umierając, pozostawił 20 luksusowych posiadłości, w tym dziewięć w Belgii. Mobutu przyjaźnił się z prezydentem Rwandy z plemienia Hutu Juvénalem Habyarimaną, którego zabójstwo zapoczątkowało ludobójstwo w Rwandzie w 1994 r. Mordercy Hutu schronienie znaleźli właśnie w Kongu, m.in. w obozach dla uchodźców założonych przez ONZ. Wówczas Tutsi z Rwandy i Ugandy wsparli rebelianta Laurenta Kabilę, który w 1997 r. zdetronizował Mobutu, lecz rozpoczął wojnę z byłymi sojusznikami. Ugandyjskie i rwandyjskie bojówki pod pretekstem zwalczania Hutu przejęły bowiem wiele kopalni na wschodzie Konga. I do dziś czerpią z nich zyski.
Kopalnie przechodziły w czasie wojen kongijskich z rąk do rąk. Na okazję chciało się załapać polskie KGHM. W 1996 r. polski koncern kupił prawa do eksploatacji miedzi w Katandze od założonej za czasów Mobutu spółki SODIMICO. Z dokumentów pokazanych nam przez kongijskiego aktywistę Jeana Paula Ionemę, współpracującego z International Consortium of Investigative Journalists, wynika, że projekt zawiesiły obecne władze, stwierdzając m.in., że SODIMICO sprzedało za 17 mln dol. koncesje na terenie, do którego nigdy nie miało praw. Jak było naprawdę z tajemniczą polską inwestycją, pewnie się nie dowiemy. Wiadomo, że biznesowe układy znacząco zmieniły się, gdy w 2001 r. władzę w Kongo przejął syn Kabili, Joseph. 30-latek stanowisko objął dzień po tajemniczym zabójstwie ojca. Młody Kabila jest największym przyjacielem Dana Gertlera, izraelskiego miliardera z listy najbogatszych „Forbesa”, który zbudował fortunę na tworzeniu spółek zarejestrowanych na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. To one, jak ujawniła w 2014 r. organizacja Global Witness, zarządzają kongijskimi aktywami i odprzedają je zagranicznym korporacjom. Kongo straciło na tych transakcjach co najmniej 1,36 mld dol. Dwukrotnie więcej, niż wynosi budżet kraju na opiekę zdrowotną i edukację. Spółki Gertlera płaciły poniżej 5 proc. wartości koncesji, które odsprzedawały kilkakrotnie drożej notowanym na londyńskiej giełdzie takim firmom, jak Eurasian Natural Resources Corporation (ENRC) czy Glencore.
Gdy w 2012 r. podejrzane operacje wyszły na jaw, Międzynarodowy Fundusz Walutowy wstrzymał program pomocowy dla Konga, a wobec ENRC wszczęto śledztwo. Nie doprowadzono go do końca, bo szefów firmy odpowiedzialnych za operacje w Kongu znaleziono trzy miesiące temu martwych w amerykańskim motelu. Wcześniej, w 2014 r., wyszło na jaw, że Nessergy, jedna ze spółek Gertlera, odsprzedała koncesje na wydobycie ropy kongijskiemu rządowi za cenę 300 razy wyższą niż ta, za którą je kupiła. Gertler zaprzecza, by wchodził w jakiekolwiek układy korupcyjne. Udokumentowanie kongijskich relacji ze spółkami w gwarantujących anonimowość rajach podatkowych jest zbyt trudne.
Równie zawiła jest ścieżka surowców z Konga do sklepów z elektroniką. Żaden producent nie kupuje ich bezpośrednio od właścicieli kopalń. Jean Paul Ionema pokazuje nam listę z nazwami kilkuset spółek z kilkunastu krajów, w tym ENRC i Huayou Cobalt, lecz nieoficjalnych inwestorów jest więcej. – Większość kopalni, bez względu na to, do kogo formalnie należy koncesja, jest kontrolowana przez formacje zbrojne. Międzynarodowe firmy zazwyczaj kupują surowiec od bojówkarzy za pośrednictwem wysokiego szczebla oficerów kongijskiej armii, którzy płacą bronią i amunicją. Pośrednictwem zajmują się nawet żołnierze ONZ – mówi Cissa Wa Numbe.
Główna kwatera ONZ znajduje się w Gomie, mieście granicznym z Rwandą. To jednocześnie stolica nielegalnego transferu minerałów, których formalnie nie można eksportować do Rwandy. Na przejściu granicznym, gdzie czekamy kilka godzin na wizę, panuje pustka. Minerały, obok broni i narkotyków, to najczęściej szmuglowany towar. Kiedy pytamy celnika o statystyki wykrywanego przemytu, drwiąco się uśmiecha. Rozmowni są za to kręcący się dookoła „urzędnicy”, którzy oferują dojście do tzw. domów handlowych. To za ich pośrednictwem towar trafia do Rwandy, Ugandy lub Burundi, gdzie opatrzony etykietką „made in...” oraz „conflict-free mineral” dostaje się w ręce kolejnych pośredników. Amerykańska agencja badawcza Geological Survey policzyła w 2013 r., że na 10 ton złota wydobytego w kongijskich kopalniach oficjalny eksport wyniósł 180 kg.
Wyrzuty sumienia
Po ujawnieniu raportu Amnesty International wszystkie wymienione w nim firmy zaprzeczyły, by miały cokolwiek wspólnego z minerałami konfliktu. Intel, jako jedyny, zapowiedział, że chce je całkowicie wyeliminować z łańcucha dostaw. Finansuje sieć lokalnych audytorów, nadających pozytywny rating kopalniom, które nie są kontrolowane przez formacje zbrojne i nie zatrudniają dzieci. Intel twierdzi, że musi być „odpowiedzialny społecznie”, bo przeprowadził badanie, z którego wynika, że „pokolenie Y” (20–30-latkowie) przejmuje się losem kongijskich ofiar wojny, a 70 proc. z nich nie kupiłoby produktu, który ma negatywny wpływ społeczny. Deklaracje nastolatków nijak się mają do zakupów. Holenderski Fairphone – telefon produkowany z legalnie wydobywanych, sprawdzonych minerałów – nie odniósł rynkowego sukcesu, kolejki ustawiają się za to po nowego iPhone’a.
Mimo tego wiedzione wyrzutami sumienia władze amerykańskie ustawą Dodda-Franka przyjętą w 2010 r. zmusiły spółki giełdowe do informowania komisji nadzoru (SEC), czy nabywają minerały pochodzące z terenów konfliktu w centralnej Afryce. Firmom na tyle skomplikowało to życie, że zrzeszające je organizacje producenckie pozwały SEC do sądu stanowego o to, że zapis narusza swobodę wypowiedzi. W sierpniu 2015 r. sąd apelacyjny wydał korzystny dla nich wyrok i kazał go usunąć.
Przez kilka lat zdążył się jednak rozwinąć system certyfikacji kopalni, z którego korzystali amerykańscy producenci, w tym Intel. Holly Dranginis z organizacji Enough Project w rozmowie z nami cieszy się, że udało się pozytywnie zweryfikować ponad 140 kopalni w Kongu. Cissa Wa Numbe nie podziela tego optymizmu. – Nie istnieje żaden jednolity system certyfikacji i kontroli, zajmują się tym dziesiątki organizacji i urzędów, a ich praca nie jest w żaden sposób nadzorowana, bo w tych warunkach, gdzie każdy boi się o życie, to niemożliwe. Poza tym trudno sprawdzić, czy właściciele albo pracownicy kopalni płacą obecnie komuś haracz i czy część minerałów nie wydostaje się nielegalnymi kanałami. A jeśli nawet by to odkryli, to co – zrezygnują nagle z kupowania głównego surowca, którego nie dostaną w takiej ilości nigdzie indziej? – pyta retorycznie. Sam proces certyfikacji stał się, według niego, kolejnym skorumpowanym biznesem, a o zyski z audytu walczą między sobą lokalni urzędnicy, organizacje, służby specjalne, a nawet policja.
Wątpliwości nabrali też pod wpływem lobbystów politycy państw unijnych. Rada Europejska zaproponowała właśnie Brukseli własny, alternatywny do propozycji Parlamentu, projekt prawa dotyczącego minerałów. Chcą, by raportowanie ich pochodzenia było dobrą praktyką i dotyczyło jedynie firm sprowadzających surowiec, a nie producentów elektroniki. Cissa Wa Numbe nie ma wątpliwości, że jakikolwiek przepis wejdzie w życie, i tak będzie tylko kojącą sumienie fikcją. Zbyt wiele osób ma interes w tym, żeby zostało tak, jak jest.