Po trzech miesiącach działania nowego rządu mamy wreszcie długo oczekiwany „Plan na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”. Elementów jest tyle, że zapewne każdy usłyszał coś, co będzie mu odpowiadało. Wspólny mianownik to liczby: wydamy bilion na inwestycje i za pięć lat nasz PKB na głowę mieszkańca zbliży się do 80 proc. średniej unijnej.
Na początek proste zestawienie: bilion złotych – taką wartość miały nakłady na środki trwałe poniesione w polskiej gospodarce w ostatnich trzech latach. Podawana przez wicepremiera kwota nie musi więc oznaczać specjalnego sukcesu. A już na pewno nie będzie to dodatkowy bilion – ponad to, na co można by liczyć bez planu Morawieckiego.
Niemal połowę zakładanej kwoty widzi on w funduszach unijnych. Te pieniądze mieliśmy zaklepane już wcześniej. Nie będzie to również istotna zmiana w porównaniu do lat poprzednich – wtedy też mieliśmy sporo pieniędzy z UE (inna sprawa oczywiście, jak te środki były i będą wydawane).
Kolejna duża pozycja: 230 mld zł leżące na rachunkach bankowych przedsiębiorstw. Wicepremier przytomnie zauważył, że to prywatne pieniądze i od samych firm będzie zależało, czy zechcą wykorzystać je na inwestycje. Analitycy od dłuższego czasu zastanawiają się nad tym, dlaczego biznesy nie puszczają swoich nadwyżek w ruch. Ale może nie ma za bardzo o czym mówić. Depozyty firm to mniej więcej 13 proc. PKB. W przedziale 11–13 proc. są od... końca 2006 r. (lekko spadły tylko raz – jesienią 2012 r.). Być może takie kwoty są firmom po prostu potrzebne do zwykłego funkcjonowania? Gdyby tak było, nadzieje, że na dużą skalę pomogą inwestycjom, mogą okazać się płonne.
90 mld zł to z kolei „wolne środki” w bankach, które mogą zostać przeznaczone na kredyty. Chodzi o pieniądze, które banki tydzień w tydzień wydają na zakup bonów pieniężnych Narodowego Banku Polskiego. Tu jest jednak kilka problemów: najmniejszy to ten, że kwota jest nieco mniejsza (tegoroczna średnia to 83 mld zł). Kolejny – co jeśli duża część tych środków to byłyby nadwyżki Banku Gospodarstwa Krajowego? Banki komercyjne dysponowałyby faktycznie znacznie mniejszą kwotą (patrząc inaczej – w przypadku państwowego BGK łatwiej o zmianę podejścia, więc o finansowanie inwestycji faktycznie byłoby łatwiej). I wreszcie – po wprowadzeniu podatku od instytucji finansowych banki wcale nie muszą się palić do kredytowania inwestycji. Bardziej opłacać im się będzie udzielanie krótkoterminowych pożyczek na konsumpcję.
Kolejne 75–150 mld zł to „potencjał inwestycyjny” państwowych spółek, 65–100 mld zł ma pochodzić z istniejących już funduszy BGK, a planowany Polski Fundusz Rozwoju to 75–120 mld zł. Trzeba przy tym powiedzieć, że PFR, choć ma objąć kilka instytucji (BGK – bank pojawia się w planie już kolejny raz, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Agencja Rozwoju Przemysłu czy Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych) przypomina co nieco Polskie Inwestycje Rozwojowe – pomysł rządu Donalda Tuska (PIR też miałyby zresztą wejść do nowego funduszu): ma łączyć środki publiczne z unijnymi i prywatnymi – pochodzącymi z rynków kapitałowych, by umożliwić finansowanie np. dużych inwestycji infrastrukturalnych. Pomysł godny pochwały, problemem – jak pokazują doświadczenia PIR – może okazać się jego realizacja.
Specjalnych kontrowersji nie budzi przedział 50–80 mld zł, jakie Polska będzie w stanie pożyczyć od międzynarodowych instytucji. Z jednym zastrzeżeniem – mogą to być tanie pożyczki, ale powiększą one zaangażowanie zagranicy w naszej gospodarce. A twórca „Planu na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” stale powtarza (wczoraj także), że obsługa tego zaangażowania kosztuje nas co roku dziesiątki miliardów euro.
Ale plan Morawieckiego to coś więcej niż zestawienie źródeł finansowania inwestycji. Dlatego też bardziej niż na dodatkowy bilion należy liczyć na projektowane ułatwienia, jak nowa „konstytucja biznesu” czy zapowiedź „przyjaznego otoczenia prawnego”. Miejmy tylko nadzieję, że równie przyjazny jak minister rozwoju będzie szef resortu finansów. Od niego też niemało zależy.