Wskaźnik PKB ma ponad 80 lat i jest tak stary, że przypomina umęczonego życiem starca, który powinien odpocząć. Nie rozwija się, nie korzysta z nowoczesnych technologii i układa życie świata pod swoje konserwatywne dyktando. Wybiórczo przedstawia przeszłość i nie radzi sobie z cyfrową gospodarką. Opisujemy nasze zbiorowe cele wyłącznie w terminologii ekonomicznej – dostatek, wzrost, PKB, wydajność, stopy procentowe – tak jakby nie były one tylko środkami do zbiorowo wyznaczonych celów społecznych i politycznych, lecz same w sobie koniecznymi i wystarczającymi zamierzeniami – słusznie pisał w „Zapomnianym wieku dwudziestym” Tony Judt. A co, jeżeli nie potrafimy właściwie zmierzyć celów? A skoro nie jesteśmy w stanie ich zmierzyć, jak mamy nimi zarządzać?
Coraz więcej ekonomistów patrząc na dane statystyczne dotyczące wydajności pracy i dochodów, zastanawia się, czy żyjemy w świecie, w którym wysoki wzrost stał się celem, którego nie sposób osiągnąć. Co prawda obserwujemy imponujący wzrost w Azji, ale już państwa strefy euro rozwijają się w żółwim tempie 1 proc. rocznie. Również Polska, której planem było doścignięcie Zachodu, rzekomo zatrzymała się w połowie drogi. Stan gospodarki jest w pewnej mierze skutkiem kryzysu z lat 2008–2009, po którym nastąpił wzrost pesymizmu. Zauważając ten problem, ekonomista Tyler Cowen ogłosił, że mamy do czynienia z wielką stagnacją. A może to wszystko fikcja, a nasz kryzys jest tylko nową normalnością, czasami całkowicie innymi niż poprzednie, efektem wkroczenia świata cyfrowego, którego nie umiemy zmierzyć? Czy boom gospodarczy w Azji nie jest na wyrost, ponieważ jego źródłem są produkty materialne?
Nadchodząca przyszłość nie wygląda różowo dla nauk ekonomicznych, co ilustruje jęk zawodu ze strony założyciela PayPala Petera Thiela, który narzeka na nowoczesne technologie. – Chcieliśmy latające samochody, zamiast tego mamy czasy 140 znaków – dowodzi. Wskaźniki takie, jak wydajność, którymi ekonomiści mierzą stan gospodarki, są estymowane na podstawie szacunków, których spoiwem jest PKB. Narodził się on, podobnie jak cały nowoczesny system rachunków narodowych, w trakcie Wielkiej Depresji lat 30., gdy okazało się, że nie ma właściwych miar do objęcia rozmiaru kryzysu.
Dlatego późniejszy noblista Simon Kuznets zaproponował, aby osiągnięcia gospodarcze liczyć w PKB. Sam ostrzegał jednak przed uznawaniem PKB za miarę bogactwa społeczeństw, twierdząc, że nadaje się na wojnę, a nie na czasy pokoju. Wspaniale oddaje to, co powinna produkować gospodarka wojenna, czyli żywność, pojazdy, ubrania, ale nie radzi sobie z pomiarem stanu zdrowia publicznego, edukacji, rozrywki czy wiedzy. Zaledwie pośrednio kalkuluje piękno poezji i poziom debaty publicznej. Mierzy wszystko poza tym, co czyni życie wartościowym.
Po konferencji w Bretton Woods wskaźnik ten stał się ważnym narzędziem, choć tak naprawdę takie instytucje, jak Bank Światowy, OECD i MFW, dopiero w 1990 r., czyli tuż przed nadejściem epoki internetu, doszły do wniosku, że PKB to wskaźnik idealny. Obecnie nie ma analiz, w których brakuje tego sposobu mierzenia bogactwa. Rządy i agencje ratingowe wypatrują, w jakim tempie rośnie czy spada PKB. Dane, które wyciekają z GUS przed publikacją wyników kwartalnych, są warte znaczne pieniądze, bo prowadzą do podejmowania skuteczniejszych decyzji na rynku kapitałowym.
Znawcy arkuszy kalkulacyjnych używający wyłącznie PKB mają problem nie dlatego, że miara ta nie uwzględnia szarej strefy, szczęścia, ochrony środowiska czy zdrowia. Powody są inne – PKB nie oddaje właściwie przeszłości i wypacza mierzenie wartości w gospodarce cyfrowej. Ekonomiści zaledwie śladowo mogą analizować przeszłość. PKB nie nadaje się na uniwersalny wskaźnik, którym porównuje się gospodarki. Zgodnie z wyliczeniem Angusa Maddisona, Haiti w 2012 r. posiadało taki sam PKB na osobę, jak Niemcy w 1500 r.
Czy to znaczy, że przeciętny Haitańczyk żyje w podobnym świecie, co poddany Habsburgów sprzed pięciu wieków? Raczej nie, biorąc pod uwagę to, że długość życia na Haiti wynosi 65 lat, podczas gdy w XV-wiecznej Europie normą było, że ludzie umierali przed 40. rokiem życia. Na Haiti umiejętność czytania i pisania jest nieporównywalna z postśredniowieczną Europą, a mieszkańcy używają telefonów komórkowych. Co z tego, że mamy dostępne niewiarygodne ilości danych z przeszłości, które można skwantyfikować, kiedy – jak zauważa William Nordhaus z Uniwersytetu Yale – wskaźniki, którymi się posługujemy, ze względu na charakter ich budowy przegapiają fakt, że zmieniają się technologie.
Kiedyś za rozmowę telefoniczną musieliśmy płacić. Dziś zamiast telefonu można użyć komunikatora VoIP, który nie generuje ani złotówki wydatku, ale i ani złotówki wzrostu PKB, choć dla mnie taka rozmowa ma taką samą wartość, jak rozmowa telefoniczna. Do kontaktu ze znajomymi służy Facebook. Listy czy później SMS-y kosztowały znacznie więcej i zabierały więcej czasu. 30 lat temu, chcąc kupić książkę, trzeba było wyjść z domu, dojechać do księgarni (kupić bilet), wybrać książkę, kupić ją i wrócić (ponownie kupić bilet). Dziś wszystko jest online. Wystarczy kliknąć. Szybciej, taniej, efektywniej.
Na pytania, które w momencie tworzenia PKB były pozostawione bez odpowiedzi, przez Google’a można znaleźć odpowiedź w ciągu kilku sekund. Osoba żyjąca w slamsach w Dżakarcie teoretycznie ma przez internet dostęp do tej samej wiedzy, co student Uniwersytetu Harvarda. Cyfryzacja świata prowadzi do głębokich zmian w prowadzeniu biznesu. Rynek dziennikarski skurczył się dramatycznie. To samo dzieje się z rynkiem muzycznym, rynkiem filmowym. Część produktów jest dostępna w taki czy inny sposób za darmo, część kosztuje mniej niż dawniej. To, że są darmowe lub półdarmowe, nie znaczy, że nie mają wartości. Miara PKB po prostu jej nie liczy. Cyfryzacja według PKB nas nie wzbogaca, lecz czyni biedniejszymi. Tworzy wartość, ale nie w statystykach.
„Encyklopedia Britannica” była bestsellerem, osiągając w 1990 r. ponad 500 mln dol. przychodów, co wpływało na PKB sektora wydawniczego. Dziś dysponujemy darmową Wikipedią. Podobnie dzieje się z innymi produktami epoki cyfrowej: oprogramowaniem, muzyką, filmem. Możliwość multiplikowania dóbr w formie zapisów komputerowych przy zerowych kosztach własnych i wysyłania ich po całym świecie dzięki cyfryzacji jest rzeczą bez precedensu. Prowadzi do dramatycznego obniżenia cen multiplikowanych produktów. Ekonomia uczy, że gdy maleje niedobór, spada również cena. Gdy niedobór zamienia się w obfitość, cena spada do zera. Ponieważ produkty stają się ogólnodostępne, tańsze, a ostatecznie darmowe, rozbieżność między zapisaną w PKB ceną rynkową i tym, co ekonomiści nazywają nadwyżką konsumenta mającą wpływ na dobrobyt, jest coraz większa.
Jeżeli jesteśmy bogatsi niż kiedykolwiek wcześniej, to dlaczego tego nie dostrzegamy? Nikogo nie dziwi fakt, że jeżeli chcemy się czegoś dowiedzieć, to szukamy w Google’u, a nie w bibliotece. Czy nie powinniśmy się zastanowić, czy wzrost gospodarczy wyhamował, czy też może jest to wina ekonomii, która nie radzi sobie z mierzeniem cyfrowego świata? I jak go alternatywnie zmierzyć, aby uwzględnić lukę w statystykach PKB, które wybiórczo obejmują działalność w sieci? Istnieją alternatywne wskaźniki, jak HDI, uwzględniające np. umiejętność pisania i czytania, ale brakuje wskaźnika, który policzy możliwości, jakie daje internet. Z pewnością oczekiwana długość życia, którą bierze pod uwagę HDI, jest równie cenna jak ilość możliwości, które mamy, aby się nim cieszyć. Ale tego już tak łatwo nie da się zmierzyć.
Zaletą PKB jest to, że jest to wskaźnik ujednolicony i powszechnie akceptowany. Ale jest to też jego największa wada. Trudno oczekiwać, że znajdzie się miara, która go zastąpi. Użyteczność PKB widać w szczególności w święta, bo szacuje się, że w okresie świątecznym „efekt św. Mikołaja” to około 1 proc. PKB więcej. Gdyby trzymać się porównania PKB do starca, to święta są dla niego kąpielą w fontannie młodości. Nie zmienia to faktu, że prawdziwa miara dobrobytu nie jest i nigdy nie była wyłącznie kwestią podlegającą naukom ekonomii, lecz przede wszystkim filozofii.