Kraje grupy BRICS miały rozruszać świat. Tymczasem Brazylia jest pogrążona w kryzysie, Chiny spowalniają, Indie trapią strukturalne problemy, Rosja cierpi z powodu tanich surowców, a RPA nie może wyjść z marazmu.
Najgorzej sytuacja wygląda w Brazylii. Według banku centralnego gospodarka skurczy się w tym roku o 3,6 proc., a szanse na osiągnięcie wzrostu w przyszłym roku są mizerne. Inflacja przekroczyła poziom 10 proc., a bezrobocie wynosi 7,9 proc. i szybko rośnie. Konsumpcja w gospodarstwach domowych spadła po raz pierwszy od 2003 r., kiedy do władzy doszła Partia Pracujących, z której wywodzi się urzędująca prezydent. Jakby tego było mało, w kraju nie ma woli politycznej, aby wziąć się do niezbędnych reform. Establishmentem wstrząsa korupcyjny skandal, a prezydent Dilma Rousseff stoi przed perspektywą impeachmentu.
Najbardziej palącą kwestią jest jednak deficyt, który w tym roku wyniesie ok. 10 proc. PKB. To oczywiście pchnęło w górę poziom długu publicznego, który wynosi 66 proc. PKB. Chociaż jest to wartość, której Brazylii mógłby pozazdrościć niejeden europejski kraj, jego obsługa staje się problematyczna. Osłabienie brazylijskiej waluty sprawia, że kraj ponosi większe koszty spłaty długu zaciągniętego w dolarach, obecnie w wysokości 230 mld dol. Dodatkowo rosnąca inflacja zmusiła bank centralny do podniesienia stóp procentowych do poziomu 14,25 proc. Ponieważ rząd zadłuża się głównie w lokalnej walucie, podwyższa to koszty obsługi długu w realach. Już teraz pochłania to 8 proc. PKB. To m.in. dlatego agencje ratingowe Standard & Poor’s oraz Fitch obniżyły rating brazylijskich obligacji do poziomu śmieciowego.
W ten sposób kraj znalazł się między młotem a kowadłem: bank centralny chce zdusić inflację, ale podwyższając stopy, zwiększa koszty obsługi zadłużenia. Zaś im więcej pieniędzy trzeba przeznaczyć na spłatę bieżących zobowiązań, tym mniej ich zostaje na inwestycje niezbędne dla rozruszania gospodarki. Dodatkowe środki mogłyby zapewnić cięcia w wydatkach, których na kwotę 70 mld reali (69 mld zł) udało się dokonać byłemu ministrowi finansów Joaquimowi Levy’emu. Na więcej nie pozwolił parlament. Nie widząc pola manewru, w połowie grudnia Levy złożył dymisję, wzbudzając niepokój rynków. Nastrojów nie poprawiła nominacja na stanowisko głowy resortu finansów Nelsona Barbosy, który jest jednym z architektów obecnej, nietrafionej polityki gospodarczej pani prezydent.
Nawet jeśli Barbosa zakasałby rękawy, to trafiłby na polityczny impas. Klasie politycznej głowę zaprząta bowiem skandal wokół państwowego koncernu naftowego Petrobras, w który zamieszanych jest 34 parlamentarzystów. W ramach gigantycznej operacji „Myjnia” zatrzymano dotychczas 140 przedstawicieli biznesu. Politycy, w tym należący do prezydenckiego otoczenia, mieli w zamian za łapówki forsować korzystne dla biznesu zapisy prawne, a także załatwiać kontrakty budowlane z Petrobrasem. Na razie oskarżenia omijają prezydent, co nie zmienia faktu, że ona również znalazła się w opałach.
Przewodniczący izby niższej Eduardo Cunha wszczął na początku miesiąca procedurę impeachmentu Dilmy Rousseff. Pogłoski mówią o prywatnej zemście za to, że politycy koalicji nie uchronili go przed oskarżeniami o korupcję – Cunha wywodzi się z największego partnera koalicyjnego. Polityk jest podejrzany o chomikowanie na szwajcarskich kontach kilkunastu milionów dolarów; jak sam mówi, konta nie należą do niego, ale do jego rodziny.
Wobec takiego obrotu sytuacji Rousseff zaczęła szukać poparcia w parlamencie, czego ofiarą padł były minister finansów, na którego reformy nie zgodziła się skrajna lewica. W efekcie politycznego impasu cierpi kraj. Bez echa przeszedł apel pani prezydent o szybsze wznowienie prac parlamentu po przerwie świątecznej na skutek kiepskiej sytuacji państwa. Ponieważ decyzja zależała od Cunhi, deputowani zamiast wrócić do pracy 4 stycznia, przyjadą do stolicy dopiero na początku lutego. Wtedy też dopiero na dobre ruszy procedura impeachmentu, wstrzymana na czas świątecznej przerwy.
Przez polityczną inercję cierpi brazylijski biznes, któremu właśnie wzrosły koszty obsługi zadłużenia, a także został odcięty od taniego kredytu. Poważnym problemem na drodze do rozwoju jest również niedostateczna infrastruktura, wymagająca olbrzymich inwestycji. To jest także problem Indii, którym jednak wiedzie się znacznie lepiej niż Brazylii. W poprzedzających kryzys latach 2002––2008 gospodarka kraju rosła w średnim tempie 6,9 proc. rocznie. Po kryzysie tempo spadło, ale i tak między 2011 a 2014 r. Indie rozwijały się w średnim tempie 5,5 proc.
Premier Narendra Modi, który doszedł do władzy w 2014 r., za punkt honoru postawił sobie modernizację kraju. W tym celu ogłosił m.in. wielki program modernizacji kolei o wartości 137 mld dol. Jednym z jego elementów ma być budowa linii szybkiej kolei łączącej Mumbaj z Ahmadabadem. Eksperci pytają jednak o możliwość jego realizacji, skoro – jak anegdotycznie przytacza „Financial Times” – ministerstwu kolei podjęcie decyzji, czy pasażerom wagonów sypialnych drugiej klasy zapewnić darmowy kubek do umycia się w toalecie (oraz czy kubek powinien być przymocowany łańcuchem), zajęło półtora roku.
Modi jest świadom ogromu wyzwania. Indie nie ruszą z kopyta, jeśli w kraju nie będą istniały ku temu odpowiednie warunki. Transferowi kompetencji ma służyć program „Made in India”, którego elementem jest kontrakt z Rosją na dostawę helikopterów dla armii. Maszyny mają być jednak budowane w Indiach, aby na miejscu zostawiać know-how. Jeśli program pójdzie w parze z rozwojem infrastruktury, kraj może wejść na ścieżkę szybkiego wzrostu na wzór chiński. Politycy w New Delhi wiedzą jednak, że do tego potrzebna będzie olbrzymia mobilizacja społeczna i rozruszanie aparatu państwowego zatrudniającego 10 mln osób. Dlatego Modi, gdy tylko objął urząd, kazał urzędnikom zjawiać się w pracy na czas i utrzymywać porządek na biurkach.
Chińska gospodarka w tym roku – po raz pierwszy od początku stulecia – rozwijała się wolniej niż indyjska i w następnych latach różnica we wzroście PKB coraz bardziej będzie się zwiększać na korzyść Indii. Według planu chińskich władz w kończącym się roku PKB miał wzrosnąć o „ok. 7 proc.” – uniknięcie konkretnej liczby miało zapobiec niezręcznej wizerunkowo sytuacji, gdyby ten wynik nie został osiągnięty. Obawy szefostwa partii były jak najbardziej uzasadnione, bo choć nie ma jeszcze pełnych danych, wszystko wskazuje, że po raz pierwszy od 25 lat Chiny zakończą ze wzrostem poniżej 7 proc. Władze zaczynają mówić, że bardziej zrównoważony wzrost to nowa normalność, z tym że na razie na pełną normalność w chińskiej gospodarce nie ma co liczyć, bo według wszystkich prognoz problemy, które ją trapiły w kończącym się roku, w 2016 r. jeszcze nie znikną.
Chodzi np. o niestabilność na rynku akcji – w połowie roku doszło do poważnego załamania na giełdzie w Szanghaju, w wyniku którego wielu Chińczyków straciło oszczędności, a według prognoz w 2016 r. indeksy giełdowe w najlepszym wypadku wyjdą na zero. Po drugie, pomimo dokonanej w sierpniu dewaluacji juana, kurs chińskiej waluty jest nadal zbyt wysoki z punktu widzenia eksportu, który traci konkurencyjność. Częściową odpowiedzią na to była zmiana dolara, do którego juan był dotychczas przywiązany, na koszyk walut, ale nadal istnieje presja na dalszą dewaluację.
Tykającą bombą jest z kolei ogromne zadłużenie władz lokalnych, które przez ostatnie lata na wyścigi dokonywały wielkich inwestycji, zaciągając na ten cel kredyty. Zdaniem analityków prędzej czy później ta bańka pęknie. Władze w Pekinie ogłosiły tymczasem, że w 2016 r. będą jeszcze mocniej stymulować wzrost, m.in. poprzez obniżki podatków i zwiększenie deficytu. Ten ostatni nie jest w Chinach wielkim problemem, z tym że ambicją ekipy prezydenta Xi Jinpinga było przemodelowanie gospodarki w ten sposób, by wzrost był oparty przede wszystkim na popycie wewnętrznym, a nie na eksporcie i wielkich inwestycjach państwowych. Obietnica wspierania gospodarki świadczy, że ten plan na razie nie bardzo wychodzi.
Najmniejsza z pięciu gospodarek BRICS, czyli RPA, przeżywa problemy trochę podobne do tych, które są udziałem Brazylii. Nie dość, że kraj cierpi wskutek spadku cen surowców, to jeszcze polityczny chaos skutecznie odstrasza inwestorów. Koronnym przykładem było zamieszanie, które prezydent Jacob Zuma wywołał na początku grudnia, gdy niespodziewanie odwołał cenionego ministra finansów Nhlanhlę Nenego, a następnie po czterech dniach również powołanego przez siebie następcę. Kolejnym szefem resortu został Pravin Gordhan, który tę funkcję pełnił przed Nenem.
Niezbyt przemyślane ruchy prezydenta nie tylko wystraszyły inwestorów i jeszcze osłabiły randa, który podobnie jak brazylijski real czy rosyjski rubel nie może zaliczyć roku do udanych, ale także stały się powodem wielotysięcznych manifestacji antyrządowych. Demonstranci zwracali uwagę na to, że rząd mimo obietnic nie radzi sobie z takimi sprawami, jak nierówności społeczne, przestępczość czy bezrobocie. W tej ostatniej kwestii RPA jest zdecydowanie najgorsza ze wszystkich krajów BRICS. Pracy nie ma co czwarty mieszkaniec. ©?