- Kopiemy w Polsce, bo mamy tutaj bardzo dobrą miedź - mówi Herbert Wirth, prezes KGHM.
Herbert Wirth, prezes KGHM / Dziennik Gazeta Prawna
Dlaczego Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego pojawiła się w KGHM?
KGHM jest znaną firmą, która prowadzi intensywne projekty infrastrukturalne. Centralne biuro zakupów zakontraktowało 23 mld zł – ta liczba robi duże wrażenie. Sprawdzenie zgodności z procedurami jest pewnie wymaganiem chwili. Jestem przekonany, że nieprzestrzeganie zasad jest niemożliwe.
Czy może pan potwierdzić, że chodzi o nieprawidłowości w związku z inwestycjami w hucie w Głogowie i w zbiornik Żelazny Most?
Nie potwierdzam, że sprawa dotyczy nieprawidłowości, natomiast chodzi o te inwestycje.
Chodzi o kontrakty czy zakupy?
Przede wszystkim o to, że w obu tych miejscach prowadzone są duże inwestycje. Jest bardzo dużo poddostawców, a cała zasada optymalizacji inwestycyjnej polega na tym, by dobrze ich wybrać. Kontrola i sprawdzanie, czy nie ma tutaj nieprawidłowości, jest wymogiem tego projektu.
Na ile w pana opinii organy kontrolne są profesjonalne biznesowo? Na świecie nie przeprowadza się takich kontroli w trakcie sesji giełdowej. W przypadku giełdy ta historia była absurdalna, bo chodziło o uzupełnienie dokumentów, a w świat poszedł komunikat wstrząsający dla inwestorów.
Na pewno organy nie są wrażliwe na takie elementy jak wpływ kontroli na notowania w trakcie sesji. Pytanie, jak to pogodzić. Gdy odbywa się to w świetle jupiterów, z giełdy uciekają poważne pieniądze.
W Polsce jesteśmy w stanie odpowiednio weryfikować opłacalność długoterminowych inwestycji? Z jednej strony bardzo narzekaliśmy na kryterium najniższej ceny w przypadku inwestycji infrastrukturalnych, a z drugiej za każdym razem, gdy nie wybierze się najtańszego dostawcy, to pojawiają się problemy.
Bardzo trudno oceniać inwestycję, która nie trwa roku. Przy elemencie najniższej ceny faktycznie lepiej dać sobie spokój z wyborem optymalnego oferenta, bo przy braku zaufania w Polsce i tak pojawi się problem z tym, czy dokonano słusznego wyboru.
Zmieńmy temat. 5,1 tys. dol. za tonę miedzi to uczciwa cena?
Żyjemy w gospodarce rynkowej, więc trudno oceniać, czy jest uczciwa, czy nie.
Ale wie pan, że na rynkach rządzi nie tylko ekonomia, ale i emocje.
Emocje bardziej rządzą na rynku kapitałowym. W grze miedzią fundusze hedgingowe i banki inwestycyjne mają ogromny wpływ na wielkość popytową i wyceny metalu. Dziś nie ma prostego rynku, w którym są tylko sprzedawca i kupujący. Rynek finansowy ogarnął również te relacje. To duża i wysublimowana gra finansowa... Ale wrócę do ceny. Cena, zwłaszcza w Polsce, ma duże znaczenie dolarowe, ale bardziej złotówkowe. Dziś mamy swojego rodzaju poduszkę związaną ze słabą złotówką i silnym dolarem. A każde kilka groszy to w przypadku KGHM realne dziesiątki milionów przychodów.
Czy niedawno pozycja miedzi była silniejsza?
Trudno powiedzieć. Wszystkie oczy dziś skierowane są na głównych odbiorców, jakimi są Chiny.
Wierzy pan, że w najbliższych latach będzie tam 6,5 proc. wzrostu, jak chce tego rząd?
Myślę, że tak. Chińczycy wiedzą, co robią, i wiedzą, co mówią. Jeśli ten kraj nie będzie rozwijał się w takim tempie dającym możliwość absorbowania siły roboczej, to proszę sobie wyobrazić, jakie to wywoła skutki polityczne.
Pojawiały się wątpliwości co do tego, co tak naprawdę dzieje się w Chinach. Chińskie firmy kupowały miedź jako zabezpieczenie i spekulowały czerwonym metalem. Pytanie – gdzie jest prawda w opowieści o rynkach surowcowych?
To nie jest tylko kwestia tego, że spekulowały chińskie firmy surowcowe. Robił to cały świat. Dziś mogę powiedzieć, że jeżeli spojrzymy na stronę popytową, to ta ilość, która została zakontraktowana przez stronę chińską, idzie znakomicie. Miedź przetworzona, czyli walcówka, jeszcze lepiej. Pozostaje tylko problem ceny. A cena jest pewną funkcją kosztów marginalnych. W tym kontekście KGHM ma bardzo silną i stabilną pozycję.
O ile wskaźnikowo wzrósłby KGHM, gdyby nie musiał wydobywać miedzi w Polsce i mógłby się skoncentrować tylko na tanich i dobrych złożach w Chile?
Jeśli dokończymy projekt Sierra Gorda, wskaźniki będą dla nas znacznie atrakcyjniejsze.
To po co kopać w Polsce?
Bo mamy tutaj bardzo dobrą miedź. Proszę pamiętać, że wszędzie na świecie musimy przewalić miliony ton rudy, po to by uzyskać właściwą miedź. To się przekłada na koszty. Żyjemy w świecie, w którym musimy coraz mocniej konkurować. A czym można konkurować, jak nie kosztami? Lepiej szanować polskie złoża, szukając technologii, która pozwoli nam być tańszym. Dziś nie mamy produktu, który te koszty obniży o przykładowo 30 proc., ale to jest nasz cel i w tym kierunku zmierzamy. Jeżeli pokonamy barierę technologiczną, to proszę mi wierzyć, że nie tylko KGHM będzie zainteresowany eksploatacją miedzi w Polsce. Dotknęliśmy sedna problemu, który występuje w województwie lubuskim w zagłębiu miedziowym. Tam o dostęp do złoża w okolicach Bytomia Odrzańskiego walczy nasz konkurent Miedzi Copper, który twierdzi, że ma technologię, by dowiercić się do bardzo głębokich złóż. Firma kusi lokalny samorząd bardzo obiecującą wizją rozwoju i samorządowcy powoli się do niej przychylają.
Czemu KGHM nie chce tego robić?
Nie wierzę w takie technologie. Wiemy, jak się kopie, i robimy to bardzo dobrze. To prosta zasada behawioralna. Jeśli człowiek chce słyszeć, że będzie młody, piękny i zasobny, to gdy ktoś mu to powie, on w to uwierzy.
Kanadyjczycy konfabulują?
Zdecydowanie. Takiej technologii nie ma. Pod względem techniki eksploatacji KGHM jest na pierwszym miejscu na świecie.
Pojawiają się różne pomysły na naprawę sytuacji w górnictwie węgla kamiennego. Wierzy pan w to, że za pomocą wielkiego wietrzenia uda się naprawić te spółki? Że ze związkami można się dogadać i przeprowadzić planową restrukturyzację?
Powinniśmy zacząć od odpowiedzi na pytanie, gdzie jest wartość w firmie. Ta wartość jest w złożu i trzeba najpierw rzetelnie ocenić, jakie są zasoby w poszczególnych kopalniach. Należy sprawdzić, czy warto inwestować i czy dana kopalnia może w przyszłości przynosić zyski. Natomiast nie wyobrażam sobie, by dziś nie dogadywać się ze związkami zawodowymi. My to w KGHM robimy, rozmawiamy codziennie z samorządami. Ten biznes wymaga zgody społecznej.
Niezależni eksperci mówią, że zatrudnienie w górnictwie węgla kamiennego powinno spaść z ponad 80 tys. do 16–20 tys. ludzi. Twierdzą, że nie ma sensu utrzymywać takiej rzeszy pracowników i że jesteśmy nieelastyczni kosztowo.
Musimy popatrzeć, jaka jest produktywność, a ona jest wynikiem tego, co górnik kopie pod ziemią. Jeżeli kopie trzymetrową ścianę z dobrej jakości węglem, to wszystko w porządku. Jeśli jednak kopie marnej jakości jednometrową, to wymaga to zdecydowanie większych sił i środków. Wtedy trzeba sobie powiedzieć – nas nie stać na taki drogi węgiel. Nie mówmy jednak, że jeśli zlikwidujemy tyle etatów przy takim systemie formalnoprawnym, to będzie lepiej.
A to ma w ogóle sens, biorąc pod uwagę, że np. w Australii po prostu bierze się węgiel, ładuje na statek i w ogóle nie trzeba schodzić pod ziemię? Czy jesteśmy w stanie długoterminowo konkurować z czymś takim?
Długoterminowo nie jesteśmy w stanie konkurować. Ale jesteśmy tu i teraz i przy całej sympatii do energetyki odnawialnej nie widzę tego, by nagle nastąpił odwrót od węgla. Jesteśmy skazani na węgiel i jesteśmy skazani na poszukiwanie większej produktywności.