Uważają tak na przykład najbardziej znany malezyjski ekonomista Jomo Kwame Sundaram (znany jako Jomo) i Rosjanin (ale wykładający w Kanadzie) Vladimir Popov. Ich teza jest czytelna: obserwowany od lat 30. do 80. XX w. spadek nierówności wiązał się z istnieniem radzieckiej Rosji. I formułowanej przez nią ustrojowej alternatywy wobec kapitalizmu.
Odbywało się to trzema kanałami. Pierwszym był zwykły ideologiczny przykład. Najmocniejszy tuż po rewolucji październikowej, gdy niewiele brakowało, by komuniści przejęli władzę również w wyniszczonych I wojną oraz rozprężonych upadkiem monarchii Niemczech. A potem po zakończeniu II wojny, gdy sowieckie wpływy sięgnęły Łaby w Europie, a potem zaczęły rozpychać się na innych kontynentach (Chiny, Kuba, Wietnam). Patrząc z kompletnie ahistorycznej perspektywy dnia dzisiejszego, może się to wydawać absurdalne, ale gdyby w 1930 r. lub nawet 1960 r. zapytać przypadkowego Niemca czy Francuza o to, czy kapitalizm jest ustrojem bardziej żywotnym od socjalizmu, odpowiedź nie byłaby taka oczywista.
Drugim kanałem promieniowania były realnie istniejące w wielu zachodnich krajach (Francja, Włochy) partie komunistyczne. Często otrzymujące oficjalne wsparcie zza żelaznej kurtyny. One wcale nie musiały rządzić. Samo ich istnienie sprawiało, że wszędzie tam ruchy socjaldemokratyczne uchodziły za umiarkowanych centrystów. W ten sposób lewicowe postulaty (wysoki stopień redystrybucji, pełne zatrudnienie, wysokie podatki dla biznesu, dialog ze związkami zawodowymi) stawały się rzeczywistością. Były ceną, jaką zachodni kapitaliści płacili za spokój społeczny. Trzeci kanał to zwyczajny strach przed potęgą militarną ZSRR, która aż do końca zimnej wojny (Afganistan) wydawała się oczywista.