Twitter dołuje, sięgając najniższych poziomów od czasu giełdowego debiutu, i w przeciwieństwie do Facebooka nie obsypuje dolarami akcjonariuszy. Chodzą pogłoski o przygotowywaniu firmy pod przejęcie
/>
Twitter, lubiany w Polsce szczególnie przez polityków, dziennikarzy i blogerów, nigdy nie powtórzył sukcesu Facebooka. Z 316 mln użytkowników na koncie, daleko mu do serwisu Marka Zuckerberga, który dawno przekroczył miliard. Jednak prawdziwa różnica polega na tym, że Facebook wie, jak przerobić użytkowników na dolary, a Twitter – nie bardzo.
– Serwis nadal nie ma określonego modelu biznesowego – uważa Agata Dondajewska z agencji kreatywnej Płodni.com. – Miał opierać się na zyskach z reklam i kont premium, pozostało tylko to pierwsze – dodaje. Nasza rozmówczyni zaznacza przy tym, że Facebook selekcjonuje to, co się wyświetla na ekranach użytkowników. Oprócz treści aktualnie popularnych i zdjęć kotów mnóstwo tam materiałów sponsorowanych. – Na Twitterze przebijają się raczej treści unikalne, które są w stanie ponieść się za pomocą retweetów. Pełna demokracja – dodaje Dondajewska. A demokracja się nie sprzedaje.
– Istnieją możliwości reklamowe, ale dość wysoki próg wejścia – w Polsce to minimum kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie – stanowi barierę trudną do pokonania – dodaje.
Cena akcji firmy spadła do najniższego poziomu od czasu debiutu giełdowego w listopadzie 2013 r. Na starcie akcja kosztowała 26 dol., jeszcze tego samego dnia wzrosła do 45 dol. W marcu tego roku kurs ten się utrzymywał, obecnie akcja kosztuje 27,5 dol. – Wyniki za drugi kwartał nie zachwyciły inwestorów – wskazuje Marcin Madera z DM TMS Brokers. Przychód przekroczył 500 mln dol. – to więcej niż rok temu – ale okres rozliczeniowy firma zamknęła ze 136 mln dol. straty netto. Do tego przyhamował gwałtowny niegdyś napływ nowych użytkowników.
Eksperci na razie nie przekreślają szans serwisu na odbicie się od dna. – Serwis jest w początkowej fazie generowania zysków dla akcjonariuszy, a te powinny dynamicznie wzrastać w przyszłych latach – mówi Madera. – Po zakończeniu obecnej wrzawy kurs akcji powinien ulec stabilizacji, a w następnych miesiącach – wrócić do okolic 40 dol. – kwituje. Anthony Noto, szef finansów firmy, dowodzi, że Twitter jest „w trakcie zwrotu”, który ma przyciągnąć nowych użytkowników, co może trochę potrwać.
Inwestorzy jednak niespecjalnie w to wierzą, bo takie obietnice słyszą od lat. Od maja do lipca sprzedali 103 mln walorów Twittera, z czego ponad 93 mln spieniężył jego współzałożyciel Evan Williams. Cena była wówczas nawet o 10 dol. wyższa niż dziś. – Kursowi nie pomaga przeciągający się proces wyboru nowego prezesa, który definitywnie określiłby strategiczną wizję oraz cenę spółki – mówi Marcin Madera.
Obecnie Twitterowi szefuje jego współzałożyciel Jack Dorsey, lecz to rozwiązanie tymczasowe. Fotel prezesa to gorące krzesło, bo nikt jakoś nie umie na nim długo usiedzieć. Pierwszy od 2006 r. był Dorsey, lecz zmienił go Evan Williams. Pisarz i felietonista Nick Bilton pisał, że powodem była postawa Dorseya. Zamiast zajmować się rozwojem firmy, wychodził wcześnie z pracy, by zdążyć na zajęcia jogi i kursy projektowania ubrań, bo dla mody chciał rzucić technologiczny biznes.
Evans po dwóch latach też ustąpił, bo – jak pisał Bilton – ówczesny prezes Dorsey i dyrektor wykonawczy Dick Costolo tak się zaprzyjaźnili, że Williamsa po prostu pomijali przy podejmowaniu decyzji. Później prezesem został Costolo, który zrezygnował w tym roku, a ster znów objął Dorsey. Costolo zdążył wcześniej sprzedać ponad połowę swoich akcji. Jako powód jego odejścia podaje się słabe wyniki finansowe pierwszego kwartału. Sytuacja jest na tyle chaotyczna, że pojawiły się pogłoski o przygotowywaniu firmy pod przejęcie, np. przez Google’a. Byłoby to logiczne posunięcie, w końcu firma ta powoli uśmierca serwis społecznościowy Google+. Google tych pogłosek jednak nie potwierdza, zresztą amerykańscy prawnicy powątpiewają, czy regulator rynkowy zgodziłby się na takie przejęcie.
Firmę współzakładali koledzy z pracy – Jack Dorsey, Evan Williams, Biz Stone i często pomijany Noah Glass. Na początku nie potrafili nawet określić, jaki może być z niej pożytek. Użytkowników szybko jednak zaczęło przybywać, co tylko potęgowały znane nazwiska. Astronauta Michael Massimino opublikował pierwszego tweeta z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a gdy w serwisie pojawiły się konta Oprah Winfrey i Charliego Sheena, użytkownicy zaczynali śledzić ich całymi masami. Twitter okazał się szybszy niż media. Gdy NASA znalazła zamarzniętą wodę na Marsie, najpierw pochwaliła się na Twitterze. Wówczas było jednak łatwiej. Twitter był czymś nowym, konkurencja nie była tak duża. Dziś mamy nowych graczy, takich jak obiecujący Snapchat.
Społecznościowa gwiazda przygasła
Kilka osób wpadło na to, że ludzie będą chcieli przenieść do internetu część swojego życia, także towarzyskiego. Dziś wielu z tych ludzi jest miliarderami. Pierwszy na myśl nasuwa się Mark Zuckerberg. Rzeczywistość mogła być jednak inna. Gdy Zuckerberg na początku 2004 r. dopinał na Harvardzie swój projekt, w Los Angeles od kilku miesięcy istniał już konkurent – MySpace. Założyli go Brad Greenspan i Chris DeWolfe. Gdy na koniec 2005 r. Facebook miał 5,5 mln użytkowników, MySpace miał ich 25 mln.
MySpace był nastawiony na zabawę, miał możliwość edycji profilu, szczególnie upodobali go sobie muzycy i ich fani. Po trzech latach działania w interes weszła gruba ryba. Rupert Murdoch wcielił MySpace do swojego NewsCorp, płacąc za to 580 mln dol. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że to początek końca serwisu. MySpace nadal rósł, ale Facebook zaczął odrabiać straty. Rok 2008, choć firmy miały porównywalną liczbę użytkowników, był już rokiem Facebooka z twarzą Zuckerberga na okładce „Time’a” jako człowieka roku.
W czym tkwił problem? Facebook i inne serwisy społecznościowe nie brały pieniędzy na rozwój z sufitu – pomagali inwestorzy, tak samo jak w przypadku MySpace. Różnica polegała na tym, że w pierwszym przypadku inwestorzy płacili, stawali z boku i obserwowali, a MySpace stał się dla Murdocha maszynką do zarabiania. Liczył się tylko zysk. Serwis zaczął wegetować, bo brakowało mu wizji odsuniętych od władzy założycieli. Na domiar złego pojawiły się problemy wizerunkowe, a główny zaczął się od oskarżenia prokuratora generalnego Connecticut o udostępnianie pornografii nieletnim.
Do MySpace na lata przylgnęła opinia siedliska perwersji. To w połączeniu z odpływem użytkowników odstraszyło reklamodawców. Murdoch sprzedał ruinę MySpace za 35 mln dol. firmie, w której udziały ma Justin Timberlake. W 2013 r. uruchomiono nowy MySpace, a piosenkarz firmował go swoją twarzą. Ale pomysł nie chwycił. W styczniu miał ok. 50 mln użytkowników miesięcznie, gdy Facebook dawno już przekroczył miliard. – Zepsuliśmy to – przyznał po latach Murdoch.