Projekcję inflacji pod znakiem zapytania stawia surowcowa bessa
/>
W tym roku deflacja nie odpuści, ale w kolejnych dwóch latach jest szansa na powrót do celu banku centralnego – ocenia Instytut Ekonomiczny NBP, który opracował właśnie nową projekcję inflacji. Jest ona dla Rady Polityki Pieniężnej jednym z najważniejszych narzędzi przy podejmowaniu decyzji o stopach procentowych. Według najnowszych wyliczeń w tym roku czeka nas spadek cen średnio o 0,8 proc. Jeszcze w marcu instytut wyliczał go na 0,5 proc.
Marek Belka tłumaczy
Ale już w przyszłym roku powinna pojawić się inflacja. Średnio w roku ceny miałyby wzrosnąć o 1,6 proc. (wcześniej eksperci instytutu spodziewali się 0,9-proc. wzrostu), podobnie w 2017 r. (poprzednia prognoza to 1,2-proc. wzrost). Inflacja na takim poziomie dałaby bankowi centralnemu poczucie komfortu z punktu widzenia jego celu inflacyjnego. NBP powinien zabiegać o to, by wskaźnik wzrostu cen utrzymywał się w przedziale 1,5–3,5 proc. Tymczasem ostatnio inflacja była w tym przedziale w styczniu 2013 r., kiedy to wyniosła 1,7 proc.
Podwyższenie inflacyjnych prognoz tłumaczył wczoraj prezes NBP Marek Belka. – Widzimy pewne symptomy odwracania się tendencji spadkowej cen surowców rolnych. Poza tym spodziewamy się utrwalenia dobrej koniunktury ze wzrostem gospodarczym na poziomie domykającym lukę popytową. To są główne powody – przekonuje szef banku centralnego.
Eksperci jednak sceptycznie podchodzą do nowej projekcji. Zwracają uwagę, że została sporządzona dość dawno, według stanu na 22 czerwca. Od tamtego dnia wiele się wydarzyło np. na rynku paliw: na fali niepokojów o stan chińskiej gospodarki (dużego światowego konsumenta ropy) ceny wyraźnie spadły.
– Można oczywiście zakładać, że ten spadek jest przejściowy, ale z pewnością jest to czynnik, który obniża ścieżkę inflacji na najbliższe 12 miesięcy. Prognozy z projekcji są chyba zbyt wysoko. Według nas średnioroczna inflacja w przyszłym roku może wynieść 1,4 proc. i widzimy coraz większe ryzyko, że będzie niższa – podkreśla Kamil Cisowski, ekonomista PKO BP.
Gotowi na Grexit
Z projekcją jest jeszcze jeden problem: w podstawowym scenariuszu nie uwzględnia ryzyka związanego z upadkiem Grecji i jej wyjścia ze strefy euro. Prezes Belka mówił wczoraj, że eksperci instytutu opracowują scenariusz awaryjny i przedstawią go na początku przyszłego tygodnia, ale że nie powinien się on zbyt różnić od już opublikowanego.
– Ścieżka wzrostu gospodarczego nie powinna zbytnio odbiegać od tej ze scenariusza podstawowego. Oczywiście mogą wystąpić negatywne skutki, ale będą to skutki pośrednie, na które jesteśmy przygotowani. Nasza wymiana handlowa z Grecją jest minimalna – zwraca uwagę Belka.
Według projekcji wzrost gospodarczy w 2015 r. może wynieść 3,7 proc. PKB, lekko wyhamuje do 3,4 proc. PKB w 2016 r., by w 2017 r. przyspieszyć do 3,6 proc. PKB. To oznacza, że bank centralny obstawia ustabilizowanie się tempa wzrostu na obecnym poziomie.
Według Kamila Cisowskiego to założenie może być zbyt optymistyczne, jeśli zmaterializuje się ryzyko greckiego bankructwa. Z gospodarką grecką bezpośrednio nie łączy nas wiele. Efekt zarażania nie byłby więc tak wyraźny jak w innych krajach tamtego regionu (Bułgarii, Rumunii czy Turcji), ale wyrzucenie Grecji ze strefy euro może mieć negatywny wpływ na koniunkturę w eurolandzie. – Naiwnością jest myśleć, że Grexit nie będzie negatywnym impulsem dla wzrostu PKB strefy. A to już nas bardziej by dotknęło – uważa Cisowski. Jak bardzo? Można szacować, że wpływ na dynamikę polskiego wzrostu gospodarczego nie byłby większy niż w przypadku kryzysu ukraińskiego.
– Kryzys na Ukrainie odjął nam 0,7 pkt proc. od wzrostu PKB w tym roku. Wstępnie można zakładać, że efekt grecki mieściłby się w przedziale 0,5–1 pkt proc. – uważa ekonomista.