W debacie publicznej prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan jest przywoływany jako dowód na złą – populistyczną – politykę gospodarczą. Jednak rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana.

To dobry moment, by spojrzeć w kierunku Stambułu i Ankary. Kończy się tam właśnie trwający od miesięcy wyborczy maraton – w najbliższą niedzielę odbędzie się druga tura prezydenckiego głosowania. Wiele wskazuje na to, że rządzący krajem od 20 lat Erdoğan pokona rywala. Ale zostawmy na boku politologiczne oraz publicystyczne rozważania na temat tego, czy Turcja jest nacjonalistyczno-populistyczną dyktaturą (jak mówią jedni), czy krajem, w którym liberalny establishment odmawia pogodzenia się z demokratycznymi wyborami większości (jak dowodzą inni). Zostańmy przy ekonomii.

A jest o czym pisać, bo „erdoğanomika” to nieoczywisty przypadek. Gdyby wskazać fundamentalną cechę polityki gospodarczej Erdoğana, byłaby to niechęć do lichwy. Turecki prezydent wielokrotnie mówił, że „drogi kredyt to matka i ojciec wszelkiego zła trawiącego tureckie życie społeczne”. Główna przyczyna biedy, nierówności i braku spójności społecznej, a także hamulec rozwoju gospodarki. Warto zwrócić uwagę, że w tego typu argumentacji spotykają się trzy źródła „erdoğanomiki”: głęboko islamskie potępienie wyzysku, niemal socjalistyczna tęsknota za większą równością i postulat taniego pieniądza charakterystyczny dla zachodniego kapitalizmu.

Turcja nigdy nie była krajem niskiej inflacji (często notowała hiperinflację). Wzrost cen był zawsze dławiony za pomocą restrykcyjnej polityki monetarnej – głównie bardzo wysokimi stopami procentowymi. Efektem takich działań były dekady dość ślamazarnego i punktowego rozwoju kraju, głównie wokół stambulskiej metropolii. To w kontrze do tego stanu rzeczy Erdoğan zbudował swoją koncepcję ekonomiczną. I zaczął ją realizować po dojściu do władzy. Pod jego rządami Turcja stała się krajem – relatywnie – niskich stóp procentowych (poniżej 10 proc.). A co za tym idzie – tańszego kredytu.

Przez lata przynosiło to zaskakująco dobre efekty. Inflacja pozostawała na dość niskim – jak na Turcję – poziomie (ok. 10 proc.), zaś wzrost należał do najwyższych w Europie. Zaczęła powstawać nowa – dużo liczniejsza niż wcześniej – klasa średnia. W przeciwieństwie do wielu innych populistycznych rządów Erdoğan w zasadzie nigdy nie sięgał po szczególnie mocną stymulację fiskalną. W tym sensie nikt nigdy nie mógł go oskarżyć o rozdawnictwo. Deficyt budżetowy zawsze był trzymany w ryzach. Żadnego państwa dobrobytu w wersji zachodnioeuropejskiej. Popularni niegdyś piewcy budowy dobrobytu przez „rój protokapitalistów” (Hernando de Soto) byliby z Erdoğana dumni.

I tak było w zasadzie do 2018 r. A tak naprawdę skończyło się w 2021 r. To wówczas inflacja przyspieszyła do dzisiejszych 60–80 proc. (oficjalne dane). Dlaczego przyspieszyła? Liberalno-konserwatywni krytycy Erdoğana powiedzą, że przez tani pieniądz. I faktycznie. Już po 2021 r., gdy wszyscy na świecie zacieśniali politykę monetarną i podnosili stopy, Turcja robiła przeciwnie. Znowu je obniżała. Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że przecież inne czynniki też odegrały tutaj swoją rolę. Turcja – jako kraj bardzo mocno uzależniony od importu energii – szczególnie mocno odczuła paliwowe szoki. Drogi dolar dolał jeszcze oliwy do ognia.

Co dalej? W młodości Erdoğan bywał porównywany do legendy niemieckiej piłki Franza Beckenbauera. Podobno ze względu na fizyczne podobieństwo. Ale także z powodu dużej „boiskowej inteligencji”. Jeśli wygra wybory, będzie to oznaczać, że „erdoğanomika” się nie skończy. A to znaczy, że turecki Beckenbauer dostanie jeszcze raz szansę znalezienia nowych odpowiedzi na nowe czasy i wyzwania. ©℗