Kto ma dość trwającej od 2008 r. ekonomicznej stagnacji? Kogo mierżą rosnące nierówności w USA, bezrobocie w Hiszpanii, pułapka zadłużeniowa Grecji albo polski prekariat? Aż trudno w to uwierzyć, ale jest jedno ekonomiczne rozwiązanie, które mogłoby ulżyć we wszystkich tych bolączkach. A może nawet je rozwiązać. Tym rozwiązaniem są wyższe zarobki. Tu i teraz.
Dziennik Gazeta Prawna
Żart? Nieodpowiedzialne fantazje? Pobożne życzenia? Nic z tych rzeczy. Za zgłaszanym coraz głośniej postulatem wyższych zarobków stoi solidna koncepcja ekonomiczna. Pomysł nazywa się „wage-led growth”, czyli wzrost oparty na płacach. Żeby pójść tą drogą i dać się przekonać pojawiającym się po drodze argumentom, trzeba zacząć od herezji. Herezji wobec ortodoksyjnej ekonomii neoliberalnej, która zdominowała myślenie o gospodarce.
Według ekonomii ortodoksyjnej płaca to przede wszystkim koszt. A więc obciążenie, które ponosi firma pragnąca wyprodukować jakieś dobro. Im większy koszt, tym mniejsza będzie produkcja. A więc mniejsze będą też zyski. I wtedy wszyscy leżymy. Zwolennicy wzrostu opartego na płacy odwracają tę logikę. „Patrzymy na pozytywny efekt, jaki wzrost płac przynosi gospodarce. Dowodzimy, że to płace są głównym źródłem popytu. A na dodatek stabilizują system, zmniejszając nierówności i zwiększając produktywność” – to fragment wstępu do pracy „Wage-led growth. An equitable strategy for economic recovery” (Wzrost oparty o pensje. Sprawiedliwy pomysł na ekonomiczne ożywienie) wydanej w 2013 r. Jej autorami są kanadyjski profesor z Uniwersytetu w Ottawie Marc Lavoie i Engelbert Stockhammer, obecnie pracujący na londyńskim Kingston University. I choć praca jest dziś chyba najlepiej skompilowanym wprowadzeniem do myślenia w duchu „wage-led growth”, to korzenie tej koncepcji sięgają głęboko w przeszłość i prowadzą wprost do naszego rodaka Michała Kaleckiego.
Siła realnej gospodarki
Gdy w 1970 r. Kalecki umierał, był ekonomistą nie do końca spełnionym. Oczywiście osiągnął bardzo wiele. Ten syn drobnego (i na dodatek zbankrutowanego) łódzkiego fabrykanta mimo braku formalnego wykształcenia ekonomicznego (studiował tylko na politechnice, której nie ukończył) zdołał przebić się ze swoimi oryginalnymi teoriami w naprawdę wielkim świecie. Jeszcze przed wojną trafił na Wyspy Brytyjskie. Prosto w orbitę tzw. cyrku z Cambridge, czyli grupy ekonomistów skupionych wokół Johna Maynarda Keynesa. Keynes i jego akolici robili właśnie w zachodniej ekonomii rewolucję. Pokazywali, że na cykl koniunkturalny można wpływać i go stabilizować. Keynesiści udowadniali politykom, że umiejętna interwencja może się gospodarce przysłużyć i pomóc w wyjściu z wielkiego społecznego dramatu, jakim był kryzys lat 30. Kalecki nigdy nie stał się keynesistą z pierwszego szeregu porównywalnym z Joan Robinson czy Piero Sraffą. Był na to zbyt mało przebojowy i chyba zbyt oryginalny. Jego koncepcja efektywnego popytu dobrze współgrała wprawdzie z ogólnym przesłaniem keynesowskiej rewolucji. Ale przez długi czas pozostawała w cieniu klasycznego keynesizmu i jego uproszczonej (Joan Robinson mawiała „zbękarconej”) wersji stosowanej przez zachodnich polityków w okresie powojennym. W tej wersji cały keynesizm ograniczał się nierzadko wyłącznie do mocnych interwencji fiskalnych. Stosowanych na przemian ze stymulacją monetarną.
Dopiero po śmierci Kaleckiego tu i ówdzie zaczęły się pojawiać głosy doceniające jego oryginalność. Popytowym podejściem Kaleckiego zaczęli się fascynować tacy lewicujący ekonomiści jak Robert Rowthorn z Cambridge czy Lance Taylor z nowojorskiej New School. Czytano go wprawdzie w krajach rozwijających się od Indii po Meksyk, miał też swoich polskich propagatorów w osobach Kazimierza Łaskiego, Tadeusza Kowalika czy Jerzego Osiatyńskiego, ale to ciągle była ekonomiczna nisza. I wtedy nadszedł kryzys 2008 r., który przyniósł międzynarodowy renesans kaleckizmu. „Powiedziałbym, że do momentu wybuchu kryzysu Kalecki wydawał się anachroniczny. Ale potem się okazało, że to on, a nie Keynes, ma do powiedzenia więcej na temat tego, co się stało w światowej gospodarce. I jak z tego wyjść” – uważa Julio Lopez Gallardo, meksykański ekonomista i autor (wydanej też po polsku) biografii Kaleckiego. W podobnym tonie wypowiadało się w ostatnich latach bardzo wielu renomowanych ekonomistów – z noblowską gwiazdą Paulem Krugmanem na czele. Na czym polega aktualność łodzianina? Oddajmy jeszcze raz głos Julio Lopezowi: „Kalecki pochodził z kraju raczej zacofanego, gdzie nie było zaawansowanego systemu ekonomicznego, zwłaszcza finansowego. Przynajmniej w porównaniu z bogatym Zachodem. Nie mówiąc już o zglobalizowanym świecie przełomu XX i XXI wieku”. I właśnie to pozwoliło mu docenić rolę realnej gospodarki. Bo dla niego ekonomia to prosta nauka o tym, jak się osiąga zyski. Większość ekonomistów zgodzi się, że nie ma zysków bez inwestycji. I to właśnie one nakręcają gospodarkę w zwykłych czasach. Ale gdy nadchodzi kryzys, podmioty ekonomiczne wstrzymują inwestycje. Ze strachu albo dlatego, że nagle mają mniej środków. To natychmiast przekłada się na spadek zysków. Ich spadek wywołuje więc nową rundę załamania inwestycji, po której przychodzi nowy spadek zysku. Nakręca się fatalna kryzysowa spirala. Bo recesja szybko schodzi na poziom konsumentów. A są oni jednocześnie pracownikami. I albo odczuwają spadek koniunktury, albo przewidują, że czekają ich ciężkie miesiące, w których z pracą będzie krucho. I w jednym, i drugim przypadku redukują konsumpcję. A to jest niestety ostatnia rzecz, której potrzebuje gospodarka. Napędzana – zdaniem Kaleckiego – właśnie przez efektywny popyt.
Produktywność w górę, pensje w dół
I tu nadchodzi moment, w którym Kalecki jest dużo bardziej aktualny niż Keynes, na którego powołuje się od 2008 r. wielu ekonomistów i politycznych decydentów. Owszem, pod sztandarami reaktywowanego keynesizmu uruchomiono wielkie publiczne środki. W większości krajów doprowadziło to do rozdmuchania długu publicznego. Niestety, te środki posłużyły głównie do utrzymywania przy życiu sektora finansowego. Od tego czasu sektorowi finansowemu pomaga się nadal. Tym razem poprzez ekspansywną politykę monetarną. A więc to, co robią od dawna amerykański Fed czy EBC.
Czy gdyby od początku pójść za radami Kaleckiego, a nie Keynesa, to sprawy wyglądałyby inaczej? Być może. Bo Kalecki był bardzo sceptyczny wobec skuteczności czystej polityki monetarnej. Nie wierzył, że może ona dać gospodarce decydujący impuls do przełamania kryzysu. Jego zdaniem ten cel można osiągnąć tylko poprzez wydatki rządowe. Ale nie każde. Jeśli już rząd chce pobudzać gospodarkę, to najlepiej, by robił to od dołu. A więc poprzez takie wydatki, które nie trafiają od razu do kieszeni wielkiego biznesu, lecz do pracowników. Według zasady, że jeśli da się im pewną, dobrze płatną pracę, to przestaną oszczędzać i zaczną wydawać. To z kolei przełoży się na zamówienia dla przedsiębiorstw. I recesja zacznie ustępować. Kalecki był zdania, że najzdrowszy wzrost gospodarczy zawsze musi bazować na zarobkach, a nie na zyskach sektora przedsiębiorstw. Bo zarobki są dużo szybciej konsumowane i nakręcają koniunkturę. Zyski się z kolei najpierw odkłada, a dopiero potem inwestuje. Dlatego w czasie kryzysu można – zdaniem Kaleckiego – zupełnie spokojnie opodatkować zyski przedsiębiorstw. A zgromadzone w ten sposób pieniądze przeznaczyć na subsydiowanie pracy. Tak, by cały ciężar zatrudnienia nie spoczywał na przedsiębiorcach borykających się z trudnym rynkiem. Biznesowi zwróci się to z nawiązką, gdy efektywny popyt rozrusza koniunkturę.
To docenienie efektywnego popytu czyni z Kaleckiego ojca chrzestnego współczesnej koncepcji wzrostu opartego na płacach. Ale siła koncepcji „wage-led” to nie tylko historyczne konotacje z przenikliwym, ale od dawna nieżyjącym ekonomistą. Tak naprawdę liczy się jej mocne powiązanie z faktami opisującymi współczesną gospodarkę. Weźmy choćby dane z lat 1980–2008 pokazujące, że udział płac w dochodzie narodowym stale spada. To tendencja widoczna w całym świecie bogatego Zachodu. Na przykład w Irlandii ten spadek wyniósł 15 proc., w Austrii 10 proc., w Grecji, Japonii i Francji ok. 6 proc., w Niemczech 4 proc. „Gdyby rzecz dotyczyła jednego czy dwóch krajów, można by mówić o przypadku. To jednak bardzo wyraźny trend polegający na tym, że zawieszone zostało jedno z podstawowych praw zdrowego rozwoju ekonomicznego. Głosi ono, że jeżeli rośnie produktywność gospodarki, rosnąć powinny też pensje. I tak w większości krajów OECD faktycznie było. Te dwie krzywe znajdowały się jedna obok drugiej. Ale od 1980 r. zaczął się rozjazd. Produktywność szła w górę, a płace wpadły w stagnację” – dowodzi Eckhard Hein, niemiecki ekonomista i jeden z najważniejszych propagatorów wzrostu napędzanego płacami.
Sprywatyzowany keynesizm
Jakie są tego konsekwencje? To zestaw najbardziej aktualnych problemów, jakie mamy dziś ze współczesną gospodarką. A więc – po pierwsze – wzrost nierówności (o czym pisaliśmy w pierwszym odcinku Podręcznika nowej ekonomii). Bo skoro produktywność rosła, to znaczy, że zyski z produkcji powstawały. Nie trafiały one jednak do pracowników, o czym świadczy stagnacja płac. Gdzie się więc podziały? Trafiły do udziałowców i sowicie opłacanej menedżerskiej wierchuszki. Są jednak i inne konsekwencje. Na przykład bariera popytu. Trudno się dziwić. W sytuacji gdy realne dochody stoją w miejscu albo spadają, zatrzymuje się również konsumpcja. Posiadacze kapitału stają więc przed problemem, jak zrealizować zysk. Mają go przecież w formie wyprodukowanych towarów. Ale nie mają kupców. Dojście do bariery popytu to moment, w którym powinien pojawić się mocny sygnał, że z gospodarką jest coś nie tak. Tymczasem zamiast takiego sygnału mieliśmy sposoby obejścia tej bariery. Pierwszy polegał na dopuszczeniu do bezprecedensowego wzrostu zadłużenia prywatnego. I to w różnych formach. Od upowszechnienia kart kredytowych po boom na kredyty mieszkaniowe. Szczególnie rozpowszechniony w USA, ale stosowany na potęgę również w innych krajach. W promowaniu tego modelu uczestniczyło wielu aktorów. Wytwórcom pozwalano znaleźć konsumentów na ich produkty, więc biznes się kręcił. Bankom się to opłacało, bo każdy nowy kredyt oznaczał opłaty. Rozumujący w krótkookresowym horyzoncie udziałowcy byli zachwyceni, bo na papierze wyglądało to na odkrycie prawdziwej żyły złota. Tryskały dywidendy i bonusy. Widząc to nawet sceptyczni konkurenci musieli włączyć się do gry. Konsekwencje były jednak spore. Angielski politolog Colin Crouch nazwał je kiedyś sprywatyzowanym keynesizmem. Bo o ile w klasycznym modelu keynesowskim zadłuża się w imieniu wszystkich obywateli całe państwo – a państwo ma dużo silniejszą pozycję, gdy przychodzi do spłaty długu – o tyle w sprywatyzowanym keynesizmie mamy do czynienia z pełną prywatyzacją ryzyka. Najmocniej uderza to oczywiście w tych, którzy są najsłabsi.
Drugim – według Eckharda Heina – sposobem obchodzenia bariery popytu stał się model, który można nazwać niemieckim. Choć stosują go również takie kraje, jak Austria, Holandia, Chiny czy Japonia albo Korea. Można go streścić tak: eksportować, eksportować i jeszcze raz eksportować. Logiczne. Jak nie chcą kupować w kraju, to szukamy rynków zbytu za granicą. Tylko że to też nie jest strategia gwarantująca stabilność makroekonomiczną. Bo nie mogą jej realizować wszyscy jednocześnie. I to jest wielki problem. Zwłaszcza w takich organizmach jak strefa euro. Dzieje się tak dlatego, że świat to zamknięty system., w ięc w sytuacji, gdy jedni notują nadwyżki finansowe – jak od lat Niemcy – inni mają deficyty. A na to nie ma zgody politycznej. A zamiast niej jest ostry konflikt (teraz mamy jego kulminację na linii Grecja – UE). W ten przewrotny sposób zmarły niemal pół wieku temu Michał Kalecki tłumaczy nam, o co tak naprawdę chodzi w elektryzującym dziś sporze o szanse przetrwania strefy euro.
Nie ma się czego bać
Czy z tym wszystkim da się jednak coś zrobić? Czytając prace autorów takich jak Marc Lavoie, Engelbert Stockhammer, Eckhard Hein, Ozlem Onaran, Till van Treck albo Giorgios Galanis, można znaleźć pewną próbę odpowiedzi na to pytanie. Ich zdaniem trzeba zacząć od określenia, że po kryzysie nie powinno się kontynuować ani jednej, ani drugiej drogi ucieczki przed barierą popytu. Bo zarówno model amerykański, jak i ten niemiecki się nie sprawdzą. Zamiast tego należy chwycić byka za rogi: skoro mamy problem z popytem, to rozwiążmy go zgodnie z prawami ekonomii i zdrowego rozsądku. A więc dopuśćmy wzrost płac. I w ten sposób finansujmy wydatki konsumpcyjne. Według Lavoie i Stockhammera, gdyby w strefie euro podwyższono płace o 1 proc., natychmiast mielibyśmy również wzrost rzędu 0,14 proc. po stronie popytu wewnętrznego. A więc i realny wzrost gospodarczy.
W tym momencie pojawi się pewnie argument, że to jakiś nieodpowiedzialny ekonomiczny populizm. Bo czy wzrost płac nie doprowadzi do utraty konkurencyjności przez lokalne gospodarki, a co za tym idzie do wzrostu deficytu handlowego? Lavoie i Stockhammer odpowiadają, że i temu można łatwo zaradzić. Wystarczy, że same tylko kraje G20 dogadałyby się, że przeprowadzą taką podwyżkę mniej więcej równocześnie. A ponieważ wszystkie razem reprezentują ok. 80 proc. globalnego PKB, to utrata konkurencyjności wobec reszty świata nikogo z nich szczególnie by nie zrujnowała. Inny potencjalny problem to wpływ wzrostu płac na poziom produktywności. Jednak Lavoie oraz Stockhammer i tu mają w garści zestaw dobrych argumentów. Bo ich zdaniem wzrost płac pociągnąłby produktywność do góry. Dlaczego? To proste, wzrost płac zawsze wymusza na firmach innowacje. Nie mogą konkurować tylko tanią pracą i muszą szukać innych sposobów na zdobycie przewagi konkurencyjnej. A to zawsze było motorem postępu.
Skoro więc wzrostu płac nie trzeba się już bać, pozostaje jeszcze pytanie, jak go osiągnąć. Co do zasady istnieją dwa najbardziej oczywiste narzędzia. Pierwsze to wzmacnianie siły przetargowej pracownika. A więc na przykład wspieranie pozycji związków zawodowych. I to nie tylko w tych starych branżach, gdzie już działają, ale promowanie ich wchodzenia do nowych dziedzin gospodarki. Na przykład usług albo nowych technologii. Drugą stroną tego samego równania jest ograniczanie wpływu akcjonariuszy na przedsiębiorstwa. W imię rugowania z gospodarki myślenia krótkoterminowego, które dąży do zbijania kosztów produkcji (w tym płac) za wszelką cenę. Byleby tylko zgarnąć szybką dywidendę. A po nas choćby potop.
To na początek. Dla bardziej ambitnych ekonomiści spod znaku „wage-led growth” mają również bardziej ambitny projekt długofalowy. Nazwali go Keynesowskim Globalnym (szkoda, że nie kaleckiańskim) Nowym Ładem. Ten plan opiera się na trzech filarach. Pierwszy (najłatwiejszy do zrealizowania) to lepsze regulacje sektora finansowego, w których chodzi o to, by sektor finansowy znów robił to, do czego został powołany. Czyli wspierał i gwarantował sprawne funkcjonowanie produktywnej gospodarki. To się już w pewnym sensie dzieje. Choć potrzebne jest dużo więcej. Eckhard Hein mówi na przykład o standaryzacji wszystkich produktów bankowych oferowanych na rynku i nadzorze nad nimi, o publicznych niezależnych agencjach ratingowych oraz o wzmocnieniu bankowości niekomercyjnej i spółdzielczej.
Ile państwa w gospodarce
Drugi filar jest już dużo trudniejszy do zrealizowania. Wymaga bowiem stopniowego odchodzenia od dotychczasowego sposobu myślenia o roli rządu w gospodarce, a może nawet zerwania z nim. Dziś państwowa interwencja ograniczała się w zasadzie do polityki prowadzonej przez bank centralny. To on za pomocą stopy procentowej stara się dbać o stabilność cen. Tymczasem – zdaniem zwolenników wzrostu napędzanego płacą – należałoby raczej prowadzić politykę permanentnie niskich stóp procentowych, które nie powinny być wyższe od wzrostu produktywności całej gospodarki. Oczywiście nie będzie to w interesie rentierów, którzy lubią wysokie stopy. Ale wyjdzie na dobre firmom i pracownikom, bo ułatwi dostęp do kapitału i będzie stabilizowało rozsądny wzrost płac. Jeszcze większe zmiany powinny nastąpić w polityce fiskalnej. To jest w zasadzie sedno proponowanego nowego podejścia. W tym momencie ministrowie finansów starają się głównie o to, by domknąć budżet bez notowania nadmiernego deficytu. Co staje się celem samym w sobie i zachęca do formowania takich strategii, jak nadmierna koncentracja na eksporcie. Tylko po co? Przecież głównym zadaniem demokratycznie wybranego polityka powinno być dbanie o naprawdę najbardziej kluczowe wskaźniki. A więc troska o pełne zatrudnienie czy utrzymanie odkreślonego poziomu produkcji. To podejście nazywane finansami funkcjonalnymi. I ostatnio bardzo żywo dyskutowane wśród ekonomistów. Gdyby polityków przestawić na takie myślenie, znaleźlibyśmy się w zupełnie innym świecie. „Pełne zatrudnienie i presja na wzrost płac prowadziłyby prostą drogą do ożywienia popytu wewnętrznego. To zmniejszałoby presję na konieczność eksportowania. A skoro nie trzeba by już tak troszczyć się o eksport, to zniknęłaby presja na wzmacnianie konkurencyjności poprzez zbijanie kosztów pracy. To działałoby z kolei stabilizująco na popyt wewnętrzny. A kraje Zachodu mogłyby wreszcie wyjść z tego zaklętego kręgu, w którym dziś tkwimy” – dowodzi Hein. Trzecim elementem Keynesowskiego Nowego Ładu jest lepsza międzynarodowa koordynacja finansowa. Chodzi tu głównie o to, by na poziomie globalnym zwalczać albo przynajmniej neutralizować pokusę prowadzenia nowoczesnej polityki niszczenia sąsiada. A więc tego, co robią dziś Niemcy, Chiny czy Japonia. Jeśli trzeba, przy użyciu sankcji.
Neokaleckianie? Popytowcy? Pensjowcy? A może zwolennicy sprawiedliwego wzrostu? Ten prąd jest jeszcze tak świeży, że nie miał szans zyskać sobie nawet jednej powszechnie uznawanej nazwy. Nie ulega jednak wątpliwości, że w podręczniku nowej ekonomii powinni znaleźć swoje miejsce. Bo jeszcze o nich usłyszymy.
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę