Wielki biznes jest wielki, bo służy ludziom. Nawet największy koncern straci władzę i wpływy, gdy straci klientów – zakładał w 1957 r. guru klasycznego liberalizmu Ludwig von Mises. Nazbyt optymistycznie. Nie przewidział, że w ciągu kolejnego półwiecza wielki biznes nauczy się, że odpływ klientów nie jest problemem, bo wynikłe z niego straty mogą pokrywać podatnicy.
4,7 bln dol. – ta kwota to równowartość PKB Polski z ostatnich dziesięciu lat. Albo sześciokrotność całego budżetu NASA od 1958 r., czyli od początku jej istnienia. To niemal sześćdziesiąt razy więcej niż wart jest majątek Billa Gatesa, najbogatszego człowieka na Ziemi. Można za nią wybudować 470 tys. km autostrad albo postawić 3133 wieże, takie jak Burj Khalifa w Dubaju, najwyższy budynek na świecie. Gdyby zaś rozdać ją wszystkim mieszkańcom Ziemi, to każdy z nas otrzymałby 643 dol. Za taką zapomogę można by kupić przyzwoity smartfon, telewizor, używany samochód albo żywić dziecko w Afryce Wschodniej przez... 2,5 roku.
Co to więc za kwota?
Korpofaszyzm
Jeśli ktoś słyszał określenie „too big to fail” (zbyt duży, by zbankrutować), na pewno już się domyśla. „Too big to fail” to idea spopularyzowana w trakcie kryzysu finansowego 2008 r. Wśród speców od ekonomii i polityków narodziło się wówczas przekonanie, że istnieją firmy, które są zbyt ważne, by pozwolić na ich bankructwo. Gdyby te gospodarcze tuzy upadły, ściągnęłyby na system finansowy, a w efekcie na realną gospodarkę załamanie, kolejną, głębszą fazę kryzysu, masowe bezrobocie, falę społecznego niezadowolenia, wzrost ubóstwa i Bóg wie, co jeszcze. Ergo: kolosy należy zabezpieczyć przed nagłym upadkiem, a w razie zagrożenia – ratować. Zresztą osłabiona gospodarka sama się nie uleczy i tak czy siak potrzeba jej zastrzyku finansowej adrenaliny w postaci różnego typu subsydiów.
Kwota 4,7 bln dol. to zatem wartość wszystkich antykryzysowych programów, które – kierując się taką logiką – od 2008 r. uruchomił amerykański rząd. Pieniądze trafiały do zagrożonych banków i ubezpieczycieli, dużych koncernów motoryzacyjnych i firm, które eksperymentowały z zieloną energią, finansowały ulgi podatkowe dla firm mających kłopoty z wypłacalnością czy wykup złych kredytów od półprywatnych instytucji hipotecznych.
W antykryzysowej gorączce polityczno-ekonomicznym macherom umknęło jednak coś bardzo istotnego. Oto każdy grosz wyciągnięty przez nich z kieszeni podatników – choćby i ratował świat przed zagładą – wzmacniał jednocześnie wielki biznes w nienależnej mu władzy. Korporacje zyskały specjalny status i coraz większy wpływ na politykę i prawodawstwo, a zaszczuty konsument-podatnik stał się jeszcze bardziej bezwolny i bezbronny.
Kanadyjski ekonomista i politolog John Ralston Saul stwierdza wprost, że ostatnie dekady to korporacyjny faszyzm, a prezesi korporacji to „prawdziwi następcy Benita Mussoliniego”. Osób podobnie myślących przybywa, czego pokryzysowy ruch protestacyjny Occupy Wall Street jest wymownym przykładem. Wyobrażenia o menedżerach typowej globalnej korporacji zaczynają przypominać karykaturalne portrety kapitalistów z XIX w., przedstawianych wówczas jako grubych, wąsatych panów z cygarami, trzymających pod butem proletariat. Według firmy analitycznej Maritz Research w 2011 r. jedynie 14 proc. Amerykanów było przekonanych, że szefowie ich firm są uczciwi, a zaledwie 12 proc., że przejmują się losem innych, w tym pracowników i konsumentów. – Skandale, takie jak Enron czy piramida Madoffa, nie wspominając o kryzysie na Wall Street, spowodowały, że wielu straciło zaufanie do korporacji. Brak wiary w liderów, którzy nimi zarządzają, bierze się z uczucia strachu – zauważa prof. Kim Elsbach ze szkoły biznesu Uniwersytetu Kalifornijskiego.
Czego boją się ludzie? Że zostaną przez wielki ekspansywny i inwazyjny biznes oszukani, zmanipulowani i wykorzystani. I, niestety, coraz częściej ich obawy są słuszne, bo coraz częściej to już nie konkurencja o konsumenta decyduje o tym, kto wygra na rynku, ale organizowany przez korporacje wespół z rządem przymus.
Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Chciwość wielkiego biznesu i słabość państwa, jak chcą lewicowcy, czy może – jak tłumaczą inni – wszystkiemu, co złe, winny jest rząd?
Odpowiedź na to pytanie jest trudniejsza niż wyobrażenie sobie 4,7 bln dol., ale nie jest niemożliwa.
Drapieżny jak Rockefeller
Przyjmijmy na chwilę lewicowy punkt widzenia i weźmy na warsztat Johna D. Rockefellera – symbol kapitalizmu XIX-wiecznego i początku XX wieku. Z tej perspektywy ów syn oszusta (jego ojciec wciskał ludziom miksturę mającą leczyć raka) przypomina – proszę wybaczyć skojarzenie, ale bajki mają wartość edukacyjną – kota Spaślaka, postać z jednej z Disnejowskich bajek. Największą ambicją Spaślaka było siłowe zmonopolizowanie handlu karmą dla kotów, a karmą Rockefellera była ropa. Gdy zaczynał w latach 70. XIX w. budować swój biznes, jego firma Standard Oil miała zaledwie 4 proc. rynku, ale już w 1880 r. przerabiała aż 95 proc. całej ropy w USA. Rockefeller stał się monopolistą: dzielił, rządził i dyktował ceny. Mógł swobodnie łupić konsumentów, pobierając rentę monopolistyczną.
Amerykański Sąd Najwyższy powiedział w końcu „basta!”, dzieląc Standard Oil na 34 niezależne spółki. Sąd ocenił, że koncern w celu zdobycia monopolistycznej pozycji stosował m.in. „drapieżnictwo cenowe”, tzn. sztucznie zaniżał ceny aż do momentu, gdy konkurenci wykrwawiali się, nie mogąc już bardziej obniżać swoich. Osłabione firmy wyrachowany Rockefeller po prostu przejmował.
To wszystko działo się, gdy świat nie słyszał jeszcze o stymulowaniu gospodarki, a rząd był tak mały, jak tylko można sobie wyobrazić. Słowem, korporacyjny spaślak wyrósł sam, bez pomocy polityków, dotacji i regulacji. Czyż to nie dobitny dowód, że rynek sam z siebie rodzi monopolistyczną patologię i daje kapitałowi nadmierną władzę?
Nie tak szybko. Taka narracja pełna jest luk.
Rockefeller bowiem sprawdza się równie dobrze jako bohater antykapitalistycznych pamfletów, co jako heros wolnorynkowych przypowieści o tym, jak państwo krzywdzi przedsiębiorców.
Fakt, wykończył konkurencję, ale nie poprzez drapieżnictwo cenowe i nieuczciwe praktyki. Drapieżnictwo cenowe, jak udowodnili ekonomiści, wykrwawiałoby bardziej drapieżnika niż ofiarę (inwestycja w niskie ceny spowodowałaby jego straty) – jest więc nieopłacalne. Biznesmen zawdzięczał sukces ponadprzeciętnym talentom i prostym, ale genialnym rozwiązaniom. Ot, na przykład produkt uboczny rafinacji, benzynę, która w tamtych czasach uchodziła za zanieczyszczenie, wykorzystywał do napędzania maszyn w swoich zakładach. Konkurenci spuszczali ją do rzek. – Dzięki podobnym działaniom koszty rafinowania od 1869 r. do 1897 r. zmalały ponad dziesięciokrotnie i Standard Oil podzielił się tymi oszczędnościami z konsumentami poprzez gwałtowne obniżenie cen rafinowanych paliw. Spadły one z ponad 30 centów za galon do 5,7 centa – pisze ekonomista prof. Gary Galles z Pepperdine University na skupiającym przedstawicieli tzw. szkoły austriackiej portalu mises.org. Jak przekonuje Galles, na uderzającym w Rockefellera wyroku z 1911 r. nie skorzystali konsumenci, a wręcz przeciwnie – ucierpieli, bo spowodował on, że ceny przestały spadać. Korki od szampana strzeliły zaś... w siedzibach ok. 150 konkurentów genialnego biznesmena.
– Retoryka antytrustowa jest zawsze prokonsumencka i prokonkurencyjna, ale stała się środkiem, który wykorzystują przegrani w rywalizacji o miejsce na rynku. Sprawa Standard Oil to niejedyny przykład mitu o rzekomym drapieżnictwie cenowym, który nie wytrzymał konfrontacji z faktami. W badaniu poświęconym stu takim sprawom w USA ekonomista Ronald Koller nie znalazł ani jednego przypadku monopolu stworzonego w wyniku drapieżnictwa cenowego w latach 1890–1970 – podsumowuje Galles. Spaślakiem żerującym na konsumentach okazuje się więc często nie najgrubsza ryba, lecz – kolektywnie – całe stado płotek. Naturalny i korzystny dla ogółu proces konkurencji zaburza grupa biznesmenów, wykorzystując do tego cynicznie instytucję państwa.
I to jest prawdziwy problem.
Import zysków, eksport strat
Walka z monopolami, będąca nieraz walką o interesy konkretnych lobbystów, to tylko jedna z odsłon tego problemu. Poważniejszym jego wymiarem jest korupcja i tworzenie się układów oligarchicznych. I nie chodzi tylko o jaskrawe i oczywiste przykłady łapówkarstwa (bo czarne owce znajdą się wszędzie), ale o zakamuflowaną korupcję systemową, gdy cała branża uzyskuje trwałe przywileje, finansowane przez ogół społeczeństwa.
– Jako ktoś, kto założył firmę zatrudniającą obecnie ok. 2,5 tys. osób, zawsze zastanawiałem się, dlaczego tak wiele osób nie ufa wielkiemu biznesowi. Teraz mam odpowiedź. Zauważyłem, że wielu moich kolegów po fachu zadaje się z rządem po to tylko, by zwiększyć swoje zyski na koszt podatników – zauważa we wstępniaku do „The New York Timesa” Chris Rufer, założyciel spożywczej firmy Morning Star. (Te słowa świetnie korespondują z tą zawrotną kwotą 4,7 bln dol., o której wspominaliśmy na początku, prawda?)
Jako przykład Rufer podaje Import-Export Bank, instytucję powołaną do życia dekretem prezydenta Roosevelta w 1934 r. – Miała zajmować się wspieraniem amerykańskiego eksportu, a w praktyce oferuje prywatnym firmom pożyczki, gwarancje i ubezpieczenia na koszt podatników. Gdy firma korzystająca z usług banku notuje zysk, zachowuje go dla siebie. Gdy przynosi straty, cierpi portfel podatnika – ubolewa Ruper.
Lobbyści działający na rzecz banku wiedzą, że w tym roku kończy się jego statutowa misja, i robią wszystko, by doprowadzić do jej przedłużenia. – Według nich bank wspiera mały biznes i tworzenie nowych miejsc pracy. Nieprawda. Udzielając pożyczek zagranicznym firmom, niszczy nasze lokalne, a do tego zaledwie 1 proc. małych amerykańskich firm uzyskało w tym banku finansowanie. Istnieje zagrożenie wzrostem społecznego poczucia, że wielki biznes widzi tylko czubek własnego nosa, co z kolei zagrozi samej idei wolnego handlu – uważa przedsiębiorca.
Ale jaką właściwie korzyść odnoszą z ulegania biznesmenom sami politycy poza przypadkami, gdy po prostu biorą łapówki? W katalogu korzyści mieści się, oczywiście, poparcie wyborców. Wystarczy swoją uległość wobec biznesu przedstawić jako tzw. probiznesowość, która napędza koniunkturę, polepsza byt i zmniejsza bezrobocie, a wyborcy łatwo dadzą się nabrać.
W USA probiznesowość przyjmuje formę potężnych dotacji, a w Polsce to np. tworzenie specjalnych stref ekonomicznych. Zobaczcie, chwalą się politycy, w zamian za ulgi podatkowe zachodnie koncerny stworzą tyle a tyle nowych miejsc pracy! Głosujcie na nas!
Wszystko pięknie, tylko – jak zauważa wybitny badacz rozwoju gospodarczego prof. Saul Estrin z London School of Economics – specjalne strefy ekonomiczne powinno się tworzyć w krajach Trzeciego Świata, a nie w gospodarkach wschodzących, jaką jest Polska. Tam realnie przyczyniają się one do dobrobytu, u nas obniżają poziom przedsiębiorczości i konkurencyjność lokalnych firm.
Symbioza biznesu z politykami polega jednak w istocie na czymś bardziej fundamentalnym: na płynnej wymianie kadr. Politycy zapewniają sobie w ten sposób dostatnią przyszłość, biznesmeni kontrolę nad ich ewentualnymi przejawami niezależności. Ilustruje to kazus banku Goldman Sachs. To prawdziwy matecznik... politycznych talentów, bo co drugi dyrektor banku to były bądź przyszły członek rządowej administracji. Henry Paulson – to najbardziej znany przykład – robił najpierw karierę jako pracownik administracji Nixona, potem przez lata jako prezes Goldmana i znów jako pracownik rządowej administracji, i to jak ważny: sekretarz skarbu.
Analogicznych przypadków można w tym banku naliczyć kilkanaście.
Nie drażnić pszczółek
Władza kapitału nie wzięła się stąd, że kapitał, ot tak, ją przejął albo że rząd mu ją, ot tak, oddał. Wzięła się stąd, że władza chciała mieć kapitał, a kapitał władzę i spotkały się w pół drogi. Tylko kto był tutaj prowodyrem i pierwszy zaproponował współpracę?
Może biznes? Już Adam Smith zauważał, że „rozszerzenie rynku i ograniczenie konkurencji zawsze leży w interesie handlowców”. Biznesmen nie jest zwolennikiem wolnego rynku, ale jego zamykania i ograniczania. Właściciele banków, producenci opon samochodowych, korporacje taksówkarskie czy, dajmy na to, producenci dziecięcych trzewików ucieszyliby się, gdyby rząd zakazał istnienia ich konkurencji albo uniemożliwiał nowym firmom wejście na rynek. Branżą, która chyba najskuteczniej ze wszystkich używa państwa do walki z nowicjuszami, jest przemysł farmaceutyczny. Lobbing dużych koncernów zaostrzył regulacje i sprawił, że wprowadzanie na rynek nowych lekarstw jest bardzo kosztowne, w związku z czym wytworzyła się praktyka, że ociężałe, ale zamożne rekiny połykają innowacyjne, lecz biedne płotki. Nowe lekarstwa koniec końców pojawiają się na rynku, ale później i po wyższych cenach.
– Propozycji nowych przepisów prawnych lub regulacji w zakresie handlu zawsze należy wysłuchiwać z wielką ostrożnością i wprowadzać je dopiero po długiej i uważnej analizie, zachowując przy tym nie tylko najwyższą skrupulatność, ale i podejrzliwość. Pochodzą one od ludzi, których interes nigdy nie pokrywa się całkowicie z interesem publicznym – ostrzegał Smith, ale politycy nigdy go nie słuchali.
Problemem nie jest tylko to, że biznesmeni chcą wpływać na władzę, a władza im ulega. Jest nim też to, że władza sama ich nęci i tworzy hodowle rynkowych spaślaków, choćby utrzymując państwowe przedsiębiorstwa i przyznając im monopole (przemysł wydobywczy, usługi pocztowe itp.), a także zwiększając wydatki na różnego typu inwestycje publiczne. Wiele firm mieniących się prywatnymi żyje tylko dlatego, że ma jednego hojnego klienta: państwo, co rusz zlecające jakieś kontrakty. Ale kontrakty są i się kończą – najbardziej dochodowe w długiej perspektywie pozostaje dla firm redagowanie prawa. Można w ten sposób zapewnić sobie stały dochód, wykończyć konkurentów, uzależnić od siebie konsumentów czy wywłaszczać tych, których działki stoją na drodze do budowy fabryki.
Historycznie rzecz biorąc, wielki biznes zajmował się tworzeniem prawa tym intensywniej, im większe podatki ściągało państwo, im większe były wydatki budżetowe, zakres regulacji i zakres interwencji w gospodarkę. Proceder ten – w skali globalnej – zaczął się po II wojnie światowej.
– Korporacje miały swoje biura w Waszyngtonie od dawna, ale były to miejsca zsyłki dla pracowników, których trzeba przetrzymać gdzieś do emerytury. Od lat 60. XX w. liczba lobbystów jednak zaczęła lawinowo rosnąć – zauważa Jonah Goldberg w „Lewicowym faszyzmie”, książce uznanej w USA za obrazoburczą, bo za budowanie potęgi wielkiego biznesu winiącą nie tylko „probiznesową” prawicę, lecz także „wrażliwą” lewicę. Proszę, mówi Goldberg, Bill Gates miał kiedyś w Waszyngtonie jednego samotnego lobbystę, ale przyciśnięty przez rząd chcący rozbić jego firmę, zatrudnił w końcu całą armię konsultantów, lobbystów i prawników. Podobna historia spotkała sieć handlową Walmart. Przed wyborami prezydenckimi w 2000 r. Walmart był 771 w rankingu firm sponsorujących polityków. Wkrótce potem jako megakorporacja stał się celem ataków. Żeby je odeprzeć, zaangażował się w politykę tak mocno, że już w 2004 r. na liście firm sponsorujących polityków uzyskał prowadzenie. Z wymiernymi skutkami – sieć otrzymuje od podatników w różnej formie aż 8 mld dol. rocznie.
– Biznes jest jak ul pełen pszczół. Zwykle zajmują się sobą, ale gdy rząd podchodzi i trąca je kijem, zaczynają zajmować się rządem – twierdzi Goldberg.
Podatek od lobbingu
Rockefeller, Export-Import Bank, Adam Smith. Zagrzebaliśmy się w przeszłość, a przecież to „podręcznik nowej ekonomii”. Grzebanie w przeszłości jest jednak konieczne, jeśli rzeczywiście chce się zbudować coś nowego, lepszego i trwałego.
Rozumie to Luigi Zingales, profesor przedsiębiorczości i finansów ze szkoły biznesu Uniwersytetu Chicagowskiego. Ekonomista ten dosłownie uciekł ze swoich rodzinnych Włoch, bo – jak przekonuje – zapanował tam kapitalizm kolesiów, a jego ambicje naukowe sięgały wyżej niż zdobywanie kolejnych tytułów dzięki plecom. Niestety kapitalizm kolesiów, na którego gruncie kwitnie wielki biznes, ma się w najlepsze także w USA.
– Wolnorynkowcy boją się krytykować wielki biznes, bo boją się, że to uderzy w ich idee. Ja uważam, że przeciwnie – punktujmy biznes tam, gdzie niszczy on wolny rynek. Kapitalizm należy przywrócić ludziom – nawołuje Zingales w wywiadzie dla „The Economist”.
Jaka jest jego recepta? Po pierwsze, prawo gospodarcze powinno być tak proste i przejrzyste w swoich sformułowaniach, żeby obywatele mogli o nim szeroko debatować. Zmniejszy to prawdopodobieństwo, że legislacja zostanie przejęta przez grupy interesu. Po drugie, należy rozważyć wprowadzenie... podatku od lobbingu. – Jeśli progresywnie opodatkujesz lobbing, zredukujesz wpływ największych korporacji na ważne decyzje polityczne. Lobbing istnieje, bo przynosi duży zwrot, ale to się zmieni, gdy wpływy z takiego podatku przeznaczysz na wsparcie konkurencji lobbystów – zauważa przewrotnie Zingales, który pozostaje jednak zwolennikiem podatków jak najniższych oraz jak najmniejszej obecności państwa w gospodarce.
On i inni ekonomiści, którzy poważnie traktują problem spaślaków, zauważają, że pokryzysowe regulacje, które mają rzekomo zapobiec powstawaniu firm zbyt dużych, by upaść, nie działają. Wielki biznes wciąż zbyt często czerpie swoją wielkość nie z tego, że jest wspaniały i przełomowy oraz że dostarcza wartościowe produkty, lecz z tego, że społeczeństwo – obywatele, podatnicy, konsumenci – pozostaje małe w swoich prawach i wpływie na rzeczywistość. Wiara, że zmienić to może prosta interwencja oświeconych polityków, którzy ukarzą, pouczą i wyprostują firmy łase na zbyt wiele albo po prostu podzielą je, znacjonalizują i sami zaczną nimi wspaniale kierować, to wiara, że rządzą nami anioły. – Gdzie są te anioły, którym oddalibyśmy rządy nad nami? – pytał Milton Friedman w jednym z telewizyjnych wywiadów. Dotąd nikt nie znalazł żadnego.
Kanadyjski ekonomista John Ralston Saul stwierdza wprost, że ostatnie dekady to korporacyjny faszyzm, a prezesi korporacji to „prawdziwi następcy Benita Mussoliniego”
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę