Opinia
Dziennik Gazeta Prawna
Mówienie, co ślina na język przyniesie, należy do konwencji wszystkich polskich kampanii wyborczych, także prezydenckich. Po literacku rzecz ujmując – licentia poetica. Większość obserwatorów sceny politycznej w całym tym zgiełku próbuje doszukać się taktyki wyborczej, chęci pozyskania takiego czy innego elektoratu, metody, by rzucić trudne wyzwania konkurentom.
Taka postawa milcząco zakłada, że politycy – kierując się nadrzędnym celem, jakim jest zdobycie głosów wyborców – mają prawo wygadywać wszystko i uciekać się do argumentacji i frazeologii, która przynosi społeczne szkody. Nie zgadzam się z takim przyzwoleniem. Bzdurę trzeba tropić i piętnować. Obnażać jej konstrukcję i motywy. Ujawniać szkody, do jakich może doprowadzić jej upowszechnienie i zakorzenienie się w świadomości społecznej. A szkody mogą być spore.
Z sondaży wynika, że 68 proc. Polaków jest przeciwnych wejściu do strefy euro. Kusi, żeby prezentowane w kampanii wyborczej poglądy wpisać w wyrażany w ankietach głos większości i ubiegać się o jej poparcie. Kandydat Andrzej Duda wykonał właśnie taki manewr. Z punktu widzenia długoterminowych interesów Polski – bardzo szkodliwy.
Dlaczego Polska nie weszła dotąd do strefy euro i nadal do niej nie wchodzi? Powodów jest przynajmniej kilka. Pierwszy, choć może nie najistotniejszy, jest taki, że strefę euro dotknął bardzo ciężki kryzys, z którego prawdopodobnie będzie ona wychodzić jeszcze przez kilka lat.
Ważniejszy jest inny powód. Taki, że polska gospodarka nie jest przystosowana do konkurencji, jaką wymusiłoby na niej przyjęcie przez Polskę wspólnej waluty. Nasza konkurencyjność wynika głównie z tego, że Polska ma – jak na Europę – duże zasoby taniej siły roboczej, a dzięki niskim kosztom pracy i korzystnemu kursowi waluty wytwarzane tu towary mogą być z zyskiem sprzedawane... w strefie euro. Presja na niskie koszty pracy dławi konsumpcję wewnętrzną, ale sprzyja eksportowi. Wprowadzenie euro zagroziłoby tak osiągniętej konkurencyjności.
Kandydat mówi, że nie zgadza się na wejście Polski do strefy euro, póki „Polacy nie będą zarabiali godnych pieniędzy na poziomie europejskim”. Któż nie chciałby takich pieniędzy zarabiać? Nawet najlepiej zarabiający, inkryminowani powszechnie za wyuzdanie (dochodowe) prezesi polskich banków zarabiają mniej więcej tyle, ile podrzędni dyrektorzy w podobnych instytucjach w Londynie. Nie wspominając już o zarobkach prezydentów.
Gorsze jest jednak to, że Andrzej Duda myli przyczyny ze skutkami. Bo przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest mityczne i wrogie euro, tylko struktura polskiej gospodarki. Póki ona się nie zmieni, Polacy nie będą zarabiali „godnych pieniędzy”.
Wiadomo, że rola prezydenta w Polsce nie polega na przedstawianiu programów gospodarczych czy nawet posiadaniu ich wizji. Choć szczerze powiedziawszy, chciałbym wiedzieć, czy kandydat ma świadomość tego, iż gospodarka stoi w obliczu koniecznej transformacji. Czy wie, jak powinien postępować prezydent, by tę transformację przeszła możliwie pomyślnie, nie powiększając przy tym rosnących przepaści społecznych i dochodowych. To będzie prawdziwa sztuka i prezydent ma w niej swoją rolę, choć nie jest ona główna. Chciałbym więc wiedzieć, czy kandydat jest na tyle zdolny, by się jej nauczyć.
Od kandydata na prezydenta można również wymagać rozumienia związków przyczynowo-skutkowych, podczas gdy Andrzej Duda twierdzi – podobnie jak w sondażach dwie trzecie Polaków – że euro pociąga za sobą wzrost cen. Jeżeli Andrzej Duda marzy o tym, by Polacy zarabiali „godne pieniądze na poziomie europejskim”, to równocześnie opowiada się za wzrostem cen. Gdyż wzrost cen jest konsekwencją wzrostu płac, a nie wprowadzenia euro.
Opinie większości wyrażane w sondażach są często bardziej odbiciem jej obaw i lęków niż racjonalnych poglądów. Tak jest w przypadku sondaży na temat wejścia Polski do strefy euro. Polacy boją się euro, bo to nieznane, bo euro może zmienić reguły gry. Kandydat Andrzej Duda dodatkowo te obawy i lęki podsyca. W ten sposób już nie popełnia błędu. Popełnia społeczny grzech.