Możemy w Polsce rozmieścić niemieckie wyrzutnie systemu Patriot – zadeklarowała w poniedziałek niemiecka minister obrony Christine Lambrecht w wywiadach opublikowanych w „Rheinische Post” i „General-Anzeiger”. Na takie dictum zadziwiająco szybko odpowiedział wicepremier i minister obrony Mariusz Błaszczak, który propozycję przyjął „z satysfakcją”. Jak wyjaśnia jeden z moich rozmówców, polska strona była o tym komunikacie uprzedzona i to nie jest tak, że resort obrony dowiedział się o tym z mediów. Dlatego już w poniedziałkowe popołudnie ministrowie rozmawiali telefonicznie, po czym Błaszczak zakomunikował, że „do ustalenia pozostaje wersja systemu, jak szybko do nas dotrą i jak długo będą stacjonować. Liczę na szybkie przedstawienie szczegółów przez stronę niemiecką”. W komunikacie zza Odry pojawił się też wątek tego, że Niemcy mogą do Polski przysłać samoloty Eurofighter, które mogą wspomóc obronę polskiego nieba. Jesteśmy więc w sytuacji, gdy po długich miesiącach niemieckiego hamletyzowania i pomagania Ukrainie na pół gwizdka, kilku mniej lub bardziej gorących sporach na linii Warszawa–Berlin, pojawiła się konkretna i, co ważne, sensowna propozycja pomocy wojskowej.

Dobrze się stało, że Polska strona „w imię zasad” i na użytek wewnętrznej walki politycznej nie powiedziała od razu „nie”. Są to zdolności wojskowe, które nam się przydadzą, mogą pomóc chronić terytorium RP przed „zabłąkanymi” pociskami, a szybkie i nieuzasadnione odtrącanie pomocy od sojusznika z Zachodu byłoby trudno wytłumaczalne, choćby na forum NATO. Warszawa powiedziała partnerom z Berlina „sprawdzam”. Teraz piłka jest po ich stronie.
Z niemieckiego punktu widzenia obszary problemowe są dwa. Pierwszy jest w sferze politycznej. Wcale nie jest oczywiste, że ta propozycja nie była obliczona właśnie na to, że Polacy szybko powiedzą „nie”, a Niemcy będą mogli mówić, że my chcieliśmy, ale… Z kolei, jeśli już ministrowie się faktycznie dogadali, to pytanie, ile czasu zajmie Niemcom wdrożenie tej decyzji politycznej. Bo jak pokazują doświadczenia z dostawami broni na Ukrainę, od deklaracji do realizacji często mijają długie miesiące, a efekt i tak nie jest taki, jak pierwotnie deklarowany. Najlepszym tego dowodem jest to, że np. niemiecki przemysł zbrojeniowy komunikował, że gotów jest wysyłać sprzęt od razu (choćby wozy bojowe Marder), a jednak odpowiednie zgody z rządu się nie pojawiały. Z kolei np. na Litwie nasi sojusznicy zza Odry zwiększają swoje zaangażowanie, ale tylko… deklaratywnie. Mimo zapowiedzi od kilku miesięcy żadnych konkretnych planów nie ma, o czym donosił ostatnio „Die Welt”. To Litwinów coraz bardziej denerwuje. Jeśliby także w przypadku Polski miało się skończyć na deklaracjach politycznych, to rząd PiS na pewno nie zmarnuje takiej sytuacji do strzelenia politycznego gola.
Drugi obszar, w którym mogą, choć nie muszą, pojawić się problemy, to zdolności niemieckiego wojska. Niemcy posiadają obecnie 12 jednostek ogniowych systemu Patriot, z których każda ma po cztery wyrzutnie pocisków. Dwie takie jednostki rozmieszczono na Słowacji w pierwszych tygodniach po agresji Rosji na Ukrainę. Niemcom zostało więc 10 jednostek. Ale warto pamiętać, że w żadnym wojsku nie jest tak, że wszystko jest sprawne i od razu gotowe do wysłania w rejon konfliktu. Tym bardziej w tak niedofinansowanym jak u naszych sąsiadów. Jednak niemieckie siły lotnicze zakomunikowały, że są gotowe.
W najbliższych tygodniach przekonamy się, co niemiecka gotowość wojskowa faktycznie znaczy. Jeśli w ciągu kilku, kilkunastu dni nie będziemy mieli konkretnego harmonogramu działań, to niemiecka propozycja okaże się tylko politycznym gadaniem. A tak jak kiedyś między Odrą a Renem mówiło się „polnische Wirtschaft”, określając w ten sposób pejoratywnie chaotyczne działanie, „gospodarzenie” nad Wisłą, tak teraz w Polsce może zacząć funkcjonować powiedzenie „pomagać jak Niemcy”. Rozmieszczenie patriotów w Polsce to dla Niemców test sojuszniczej wiarygodności. Trzymam kciuki, by go nie oblali.©℗