Żaden kraj nie może być dobrze rządzony, dopóki wszyscy jego obywatele nie będą pamiętać, że oni są strażnikami prawa”. Bardzo podobają mi się te słowa amerykańskiego pisarza Marka Twaina. Po pierwsze dlatego, że jako prawniczka i obywatelka traktuję je szczególnie osobiście.

Po drugie, bo pokazują one, jak ważna jest relacja tworzących prawo z tymi, których te prawa dotyczą. Płynie z tego lekcja, że prawo tworzone w pośpiechu, bez konsultacji społecznych i dialogu z przedsiębiorcami nigdy nie będzie dobre. To szczególnie ważne teraz, gdy niepewna sytuacja geopolityczna i gospodarcza mogą stanowić silną pokusę dla polityków, by iść na skróty. Tymczasem nie tędy droga. Patolegislacja jest zła.
To teraz czas na zagadkę. Kto jest autorem tych słów, kiedy i o czym mówił? „Rządzący omijali procedurę konsultacji, zgłaszając stworzone w ministerstwach projekty jako poselskie, Senat stał się upartyjniony, przez co nie sprawuje kontroli nad uchwalonymi ustawami, a także parlament przyjmuje zdecydowanie zbyt wiele ustaw”.
Te słowa wypowiedział jeden z posłów Zjednoczonej Prawicy, a dotyczyły one psucia legislacji przez ustępujący w 2015 r. rząd. Dzisiaj, z perspektywy 2022 r., można powiedzieć, że patolegislacja nie ma już barw politycznych i dotyczy całej sceny parlamentarnej. Obserwowanie toczących się prac nad rewizją europejskiej dyrektywy o kredycie konsumenckim pokazuje, że pokusa skracania procesu tworzenia prawa obecna jest i w zachodnich krajach Europy. Tam, na szczęście, jeszcze udaje się ją poskromić.
W idealnym świecie proces tworzenia prawa wygląda następująco. Opis projektowanej ustawy trafia do wykazu prac legislacyjnych i programowych rady ministrów. To czytelny i transparentny sygnał, że planowana jest zmiana. Następnie, gdy projekt jest już gotowy, zostaje on skierowany do konsultacji publicznych. To czas, w którym mogą się wypowiedzieć organizacje pozarządowe, obywatele oraz biznes. Projektodawca część uwag uwzględnia, a inne odrzuca, ale chętnie i szeroko tłumaczy każdy swój wybór. Każdy może śledzić ten proces, bo wszystkie dokumenty na bieżąco są publikowane na stronach Rządowego Centrum Legislacji. Kolejny krok to przekazanie projektu rządowi, twórcza dyskusja, przyjęcie projektu i skierowanie do Sejmu. Tam ustawa trafia do odpowiedniej komisji, która w zależności od poziomu skomplikowania procedowanego prawa miałaby tydzień, a może nawet kilka na zajęcie się dokumentem. W tym miejscu chętnie do głosu są dopuszczani obywatele i przedsiębiorcy, reprezentowani przez organizacje branżowe. Potem posłowie w drugim czytaniu oceniają, czy potrzebne są jeszcze jakieś zmiany. Patrzą pod kątem konsensusu politycznego, ale też społecznego. W trzecim czytaniu ustawa zostaje uchwalona i skierowana do Senatu, który jako izba wyższa, a więc i bardziej refleksyjna oraz odpolityczniona, może jeszcze ustawę dopracować, kierując się interesem państwa, jego obywateli i przedsiębiorców. Tyle teorii, bo praktyka jest zgoła odmienna. A to błąd. Nie tylko ze względu na to, co o prawie powiedział Twain.
W czasach wojennej niepewności, inflacji, która rozlała się po całej Europie, przedsiębiorcy nie potrzebują kolejnego źródła zagrożenia. Zwłaszcza dzisiaj potrzebne jest poczucie stabilności i przewidywalności regulacyjnej. Choćby po to, żeby utrzymywać miejsca pracy i płacić podatki.
Niepewność prawa wpływa na koszty prowadzenia biznesu, np. podnosząc cenę za pozyskanie kapitału. Utrudnia wprowadzanie nowych produktów, bo jeśli nie wiadomo, czy, co i w jakim tempie zmieni się w otoczeniu regulacyjnym, to kto zaryzykuje inwestowanie w projekty, które mogą trafić do szuflady?
Przykładów patolegislacji w Polsce jest wiele i nie będę się tutaj znęcała nad autorami konkretnych projektów, ale biznes na własnej skórze przekonał się, jak w ostatniej dekadzie były zmieniane przepisy podatkowe, prawa pracy czy regulacje dla poszczególnych branż. Czas z tym skończyć. Patolegislacja jest zła. ©℗
Dziennik Gazeta Prawna