W ostatnich latach na popularności zyskuje teza o „zmierzchu globalizacji”. Ale czy jest prawdziwa? Literatura przedmiotu przynosi wiele określeń tego zjawiska. Pisze się o „slowbalizacji” (zwalnianiu) albo o „deglobalizacji”, w grze jest także określenie „peak globalisation”. Ma ono oznaczać, że jej szczyt jest już za nami, a teraz czeka nas zmniejszająca się międzynarodowa wymiana towarów, dóbr i usług.

O odwrocie globalizacji mówi się już od 2010 r. A bezpośrednią przyczyną zmiany nastawienia do tematu był kryzys finansowy, który wybuchł dwa lata wcześniej. To, co nastąpiło potem, też dało wiele dowodów na prawdziwość tezy o postępującym odmiędzynarodowieniu światowej gospodarki. Dla zwolenników tego przekonania ostatnie lata przynoszą ostateczne potwierdzenie zjawiska: najpierw pandemiczne lockdowny, później wojna Rosji z Zachodem oraz niekończące się zamknięcie Chin (efekt polityki zerocovidowej). To mają być gwoździe do trumny globalizacji. Jednak są badacze, którzy tej opowieści nie kupują. A przynajmniej nie w całości. Należy do nich m.in. Richard Baldwin – ten wpływowy angielski ekonomista w pierwszym z serii artykułów zapowiada punktowanie heroldów deglobalizacji. Warto zapoznać się z jego tokiem rozumowania.
Oczywiście nawet Baldwin nie może zaprzeczyć informacjom, na których opowieść o końcu globalizacji się zasadza. Chodzi o dane pokazujące rozmiary importu i eksportu (składników zjawiska globalizacji) jako procent światowego PKB. Na wykresie widać, że ten odsetek rósł umiarkowanie z 19 proc. (w 1960 r.) do 29 proc. (w 1993 r). Potem gwałtownie wystrzelił: do 50 proc. w 2008 r. Właśnie ten okres (lata 1993–2008) stanowi strome podejście pod globalizacyjny szczyt. Jednak ok. 2008 r. mamy tego szczytu przekroczenie. A potem zjazd z ówczesnych 50 proc. do dzisiejszych (2020 r.) 40 proc. Może to spadek niewielki, ale jednak dostrzegalny.
Baldwin pokazuje jednak, że takie zbiorcze ujęcie szczytu globalizacji może prowadzić na manowce. Już choćby dlatego, że różne kraje osiągnęły ten szczyt w odmiennych momentach. A niektóre nie osiągnęły go jeszcze wcale. I tak np. Chiny globalizacyjną górkę minęły najwcześniej, bo już w 2006 r. Szczyt Ameryki to 2011 r., Japonii zaś – 2014 r. (choć w 2018 r. znów było blisko szczytu). Ale – co najciekawsze – Unia Europejska, jedna z największych globalnych gospodarek, ciągle się wspina. Ewentualnie osiągnęła szczyt. Bo – po chwilowym załamaniu z lat 2008–2010 – otwarcie na światowy handel dalej się zwiększa.
Zbiorcze ujęcie szczytu globalizacji może prowadzić na manowce. Już choćby dlatego, że różne kraje osiągnęły go w odmiennych momentach. A niektóre nie osiągnęły go jeszcze wcale
Jeżeli rozbić gospodarkę zjednoczonej Europy na poszczególne kraje, to szybko wyjdzie nam, że mamy tu wielu post-, ale też szereg prepeakersów. Czyli sporo dużych gospodarek, którym udział eksportu i importu stale rosną. Podział po części pokrywa się z linią starej i nowej Europy. I faktycznie, Niemcy, Francja czy kraje skandynawskie już się nie globalizują. Ale Polska, Czechy, Słowacja czy Słowenia – owszem. Rośnie także otwarcie na handel międzynarodowy takich gospodarek, jak Włochy, Hiszpania albo Holandia. Razem ważą one tak wiele, że o końcu globalizacji trudno na razie mówić. Oczywiście sporym mankamentem tego rozumowania jest wliczenie przez Baldwina handlu wewnątrzunijnego do rachunku importu i eksportu. Tak jednak statystycy kalkulują światowy handel, wychodząc z założenia, że Europa nie jest jednolitym państwem, które jest podobne do USA czy Chin.
Zaciekawieni? Na razie to jednak dopiero wstęp do zagadnienia. Baldwin obiecuje dalsze argumenty przeczące tezie o deglobalizacji. Będę się im uważnie przypatrywać i relacjonować dla państwa na łamach tej obserwacyjnej kolumny. ©℗