- Nieuczciwość całego procesu negocjacyjnego umowy handlowej pomiędzy UE a USA polega m.in. na tym, że korporacje oddelegowały do jego obsługi setki tzw. konsultantów, którym zapewniono nieograniczony dostęp do dokumentów negocjacyjnych oraz do polityków i funkcjonariuszy zaangażowanych w rozmowy. Dostępu takiego nie uzyskali przedstawiciele państw oraz strony społecznej, w tym pracowników. Podobnie zresztą wygląda sytuacja ze strony Stanów Zjednoczonych, gdzie na rzecz TTIP działają lobbyści wielkich korporacji i banków z Wall Street, natomiast interes społeczeństwa również został pominięty - mówi prof. Leokadia Oręziak z SGH.

Lidia Raś: Pani Profesor, mamy do czynienia z histeryczną reakcją czy z uzasadnionymi obawami części środowisk o skutki negocjowanej od 2013 roku umowy pomiędzy UE a USA? Ministerstwo Gospodarki uspokaja i twierdzi, że jej efekty będą korzystne dla Polski.
Prof. Leokadia Oręziak: U podstaw TTIP czyli umowy pomiędzy UE a USA leży wcielana od dłuższego czasu w życie, także w Polsce, neoliberalna ideologia ekonomiczna. W odniesieniu do handlu międzynarodowego kładzie się w niej nacisk na znoszenie wszelkich barier, które mogłyby ten handel ograniczać. TTIP, o ile uda się ją wynegocjować, będzie uwieńczeniem trwającego od co najmniej dwóch dziesięcioleci intensywnego lobbingu ze strony amerykańskich i europejskich korporacji, działających na skalę międzynarodową, zabiegających o poszerzenie pola dla osiągania zysków. Zabiegom tym towarzyszą zazwyczaj hasła o tym, że rozwój handlu przyczynia się do powszechnego dobrobytu. Umowa TTIP nie będzie jednak klasycznym porozumieniem o wolnym handlu.

Ale oficjalnie tak właśnie jest prezentowana…
W typowym porozumieniu tego typu, redukowane lub całkowicie znoszone są bariery taryfowe (celne). Cła w obrotach między Unią a Stanami osiągnęły już tak niski poziom (średnio mniej niż 2 proc.), że przestały być istotną barierą handlową. Głównym celem TTIP jest w istocie zniesienie, albo przynajmniej znaczące ograniczenie barier pozataryfowych we wzajemnym handlu. Ich katalog może obejmować nie tylko normy i wymagania techniczne dotyczące towarów, ale wszelkie działania prawne i administracyjne władz publicznych, w tym dotyczące norm i wymagań ekologicznych, sanitarnych, bezpieczeństwa żywności, stosowania szkodliwych substancji. Chodzi o jak najszerszą deregulację, czyli odchodzenie przez państwo od norm i zasad stworzonych w celu ochrony interesu publicznego i społecznego. Działania te mają prowadzić do szerokiego otwarcia rynków krajów UE na towary z USA i rynku amerykańskiego na towary z Unii. Mają też służyć otwarciu europejskiego sektora usług publicznych dla inwestycji prywatnych (w USA ten sektor jest praktycznie otwarty). Z punktu widzenia krajów Unii planowana masowa liberalizacja handlu między Stanami Zjednoczonymi a UE skutkować będzie wzrostem importu z USA na rynek unijny, co oznacza wyższe niż dotąd wydatki na towary amerykańskie kosztem towarów z krajów członkowskich.

Skoro na szerszą skalę zostaną otwarte rynki, to może ministerstwo ma rację, że będzie to z korzyścią dla polskich firm?
Szanse na to, że TTIP zwiększy istotnie polski eksport na rynek USA są znikome. Możliwe, że jakieś nieliczne nasze firmy zaczną tam sprzedawać. Podstawowa bariera to niższa konkurencyjność polskich towarów. Poniesiemy zatem gigantyczne koszty TTIP, nie odnosząc praktycznie żadnych korzyści.

Jakie?
Dalsza destrukcja przemysłu w wyniku dopuszczenia do nieograniczonej konkurencji ze strony amerykańskich korporacji, a także zagrożenie dla rolnictwa, konsumentów, środowiska naturalnego i praw pracowniczych. TTIP to czynnik napędzający dalszą prywatyzację służby zdrowia i edukacji. Umowa TTIP nasili konkurencję na rynkach krajów Unii Europejskiej (w mniejszym stopniu na rynku USA), co będzie oznaczało dalszą presję na redukowanie płac pracowników, a także na przenoszenie działalności gospodarczej do innych regionów świata, gdzie płace są niskie, a także niskie standardy dotyczące ochrony środowiska. Ten spodziewany odpływ firm z Unii będzie dodatkowo degradował płace w krajach członkowskich.

W takim razie jakie zapisy powinny się znaleźć w umowie, by ochronić rynki państw członkowskich, w tym Polski?
Warto spojrzeć na doświadczenia takich krajów jak Chiny, czy Korea Południowa, które nie przyjęły bezkrytycznie forsowanej przez MFW i Bank Światowy (a w istocie przez grupę krajów wysoko rozwiniętych na czele z USA) ideologii o pozytywnym wpływie maksymalnego otwarcia gospodarki na rozwój ekonomiczny. Kraje te przyjęły założenie, że nie da się wyjść z zacofania bez rozsądnej ochrony własnego rynku i odpowiedniej polityki przemysłowej. Historia nieraz już pokazała, że wolny handel w pierwszej kolejności sprzyja najsilniejszym, a w rezultacie przyczynia się do degradacji słabszych ekonomicznie krajów. Oznacza to, że korzyści z TTIP odniosą głównie firmy z najwyżej rozwiniętych krajów Unii, a takie kraje, jak Polska poniosą przede wszystkim ekonomiczne i społeczne koszty realizacji tej umowy. Skuteczne konkurowanie z towarami ze Stanów Zjednoczonych wymagałoby od krajów europejskich istotnego odejścia od preferowanego dotychczas modelu dobrobytu społecznego, a w rezultacie drastycznego obcięcia wydatków na cele społeczne oraz ograniczenia praw pracowników.

Organizacje pozarządowe, wśród wielu różnych zarzutów w związku z trybem negocjacji, wymieniają tajność w rozmiarze wręcz niespotykanym.
Umowa była i dalej w znacznej części jest utajniona, ponieważ generalnie ma służyć interesom wielkich korporacji ze Stanów Zjednoczonych i krajów Unii Europejskiej.

Negocjacje byłyby bezprzedmiotowe, jeżeli istniejący stan miałby pozostać niezmieniony. W praktyce chodzi o to, by znieść bariery dla ekspansji korporacji lub istotnie je ograniczyć. Tajność wynika z niechęci do włączenia do nich przedstawicieli interesu publicznego i społecznego. Uznano, że nawet najbardziej drażliwe kwestie społeczne związane z TTIP przedstawiciele biznesu rozstrzygną między sobą, bez żadnej demokratycznej kontroli. Jak wskazuje profesor Joseph Stiglitz, laureat Nagrody Nobla, na całym świecie ministerstwa odpowiedzialne za handel są zdominowane przez interesy korporacyjne i finansowe.

Gdy negocjacje są tajne, to nie ma sposobu, by zapewnić demokratyczną kontrolę mogącą ograniczyć negatywne skutki negocjowanych umów. Nieuczciwość całego procesu polega m.in. na tym, że wielkie korporacje oddelegowały do jego obsługi setki tzw. konsultantów, którym zapewniono nieograniczony dostęp do dokumentów negocjacyjnych oraz do polityków i funkcjonariuszy zaangażowanych w negocjacje. Dostępu takiego nie uzyskali przedstawiciele państw oraz przedstawiciele strony społecznej, w tym pracowników. Podobnie zresztą wygląda sytuacja ze strony Stanów Zjednoczonych, gdzie na rzecz TTIP działają lobbyści wielkich korporacji i banków z Wall Street, natomiast interes społeczeństwa jest tak samo pominięty w negocjacjach.

Udało się jednak doprowadzić do konsultacji społecznych
Trudno tu mówić o jakichkolwiek konsultacjach społecznych, w szczególności z udziałem partnerów społecznych, w tym przedstawicieli pracowników. Wycinkowe badania opinii publicznej, przeprowadzone na zlecenie Komisji Europejskiej, dotyczyły jedynie mechanizmu ISDS. Ponad 90 proc. ze 150 tys. respondentów było przeciw umieszczeniu tego mechanizmu w TTIP. Wymogu konsultacji społecznych nie spełniają organizowane, także przez władze krajów członkowskich, incydentalne spotkania, mające w istocie charakter propagandy na rzecz TTIP.

Resort gospodarki nie podziela tej opinii, wskazując na liczne publikacje, które w ostatnich miesiącach pojawiły się na stronach Komisji Europejskiej i ministerstwa.
To, że Komisja Europejska odtajniła część dokumentów i przedstawiła nieco wyjaśnień (bardzo ogólnych, będących w istocie zbiorem dobrze brzmiących haseł) wynikło nie z jej „otwartego” podejścia, a z silnej presji masowego ruchu protestu wobec TTIP, który rozwinął się w całej Unii. Pewna zmiana podejścia została więc na Komisji wymuszona. Trudno teraz wyobrazić sobie odbudowę zaufania społecznego do tej instytucji po tym, jak pokazała swoje zaangażowanie tylko po jednej stronie, a mianowicie stronie wielkiego biznesu. Pominęła instytucje reprezentujące pracowników oraz interes publiczny, a zaprosiła tylko koła biznesowe do opracowania kształtu TTIP.

„The Guardian” nazwał umowę TTIP zagrożeniem dla demokracji. Nie za ostre słowa?
TTIP jest faktycznie poważnym zagrożeniem dla demokracji. Wynika to po pierwsze z planowane harmonizacji norm i standardów obowiązujących w UE i USA, a w praktyce równania ich do niższego poziomu, czyli do poziomu amerykańskiego. Oznacza to podporządkowanie procesowi deregulacji i prywatyzacji niemal wszystkich ważnych obszarów życia społecznego. Po drugie, planowane objęcie umową TTIP także mechanizmu rozstrzygania sporów między państwami a inwestorami (ISDS) może prowadzić do niemal całkowitego ubezwłasnowolnienia demokratycznych instytucji, w tym rządów i parlamentów.

Możliwość dokonywania przez nie jakichkolwiek zmian w regulacjach, w tym służących obronie interesu publicznego, praw pracowniczych, konsumenckich czy środowiska naturalnego zostałaby poważnie ograniczona, albo wręcz wyeliminowana, jeżeli zmiany te mogłyby dotknąć bezpośrednio lub pośrednio jakiegoś inwestora zagranicznego. Oznaczałoby to, że niemal cała władza zostałaby przekazana w ręce wielkich korporacji, a demokratycznie wybrane instytucje na stałe zrezygnowałyby z reprezentowania i obrony interesów obywateli.

Czy taka rezygnacja jest w ogóle możliwa skoro wejście w życie TTIP wymaga akceptacji przez Parlament Europejski i parlamenty narodowe?
Obawiam się, że przy obowiązywaniu dyscypliny klubowej w parlamencie, lobbyści TTIP w zasadzie muszą, dostępnymi sobie sposobami, pozyskać poparcie dla tej umowy tylko ze strony niewielkiej liczby posłów decydujących, jak dany klub ma głosować. Reszta parlamentarzystów może zachować się całkiem biernie i nie wnikać w istotę tej umowy. Sprzyjać temu będzie także brak otwartej publicznej debaty o tej umowie i dominacja w mediach poglądów sponsorowanych przez te podmioty zagraniczne i krajowe, które oczekują dla siebie największych korzyści z realizacji umowy TTIP.

Wspomniała Pani o mechanizmie ISDS, który dla wielu rządów europejskich jest nie do przyjęcia w zapisach TTIP. Sprzeciw deklarują Niemcy, Austria, Francja. Ale nie Polska. Ministerstwo Gospodarki zapewnia, że „rząd będzie popierał ISDS do TTIP gdyż w ocenie rządu będzie to korzystne dla Polski”.
Trudno zrozumieć poparcie wyrażane przez Polskę dla włączenia mechanizmu ISDS do umowy TTIP. Można przypuszczać, że sytuacja takich krajów jak nasz uległaby pogorszeniu w porównaniu ze stanem dotychczasowym. Zważywszy na bezmiar patologii związanych ze stosowaniem w praktyce tego mechanizmu w sporach wielu państw z korporacjami, Polska powinna raczej zabiegać, by wyeliminować go w ogóle z umów bilateralnych. Wymagałoby to wzniesienia się ponad utarte przez dziesiątki lat przeświadczenie, że coś takiego jak ISDS musi istnieć, i podjęcie na forum organizacji międzynarodowych próby odejścia od tego rozwiązania.

Skąd taka popularność tego narzędzia? Znane było od lat ’50 XX wieku, ale szczególnie popularne stało się w ciągu kilku ostatnich lat. Na czym polega jego istota?
Mechanizm ISDS został ustanowiony z myślą o ochronie przed bezpośrednim wywłaszczeniem inwestorów z krajów wysoko rozwiniętych, inwestujących w krajach słabszych ekonomicznie, niedysponujących wiarygodnym systemem sądowniczym. Obecnie korporacje wykorzystują ISDS do wysuwania roszczeń wobec państw także z tytułu „pośredniego wywłaszczenia” z przyszłych, zakładanych, zysków, a więc nieistniejących. Dotychczas w bilateralnych umowach inwestycyjnych klauzule dotyczące ISDS były formułowane bardzo ogólnie, co pozwala inwestorowi zaskarżyć dowolny akt prawny i wszelkie działania administracyjne jako zagrożenie jego przyszłych oczekiwanych zysków, czyli kwot absolutnie uznaniowych, niemożliwych do racjonalnej weryfikacji. W praktyce ISDS stał się istotnym narzędziem dyscyplinowania państw, zwłaszcza słabszych ekonomicznie, przez międzynarodowe korporacje i wymuszania polityki gospodarczej i społecznej zgodnej z ich interesem. Praktyka pokazuje, że szanse wygrania przez państwo sporu przed sądem arbitrażowym są nieznaczne, gdyż na ogół wygrywają inwestorzy. W tej sytuacji państwa nieraz rezygnują z wprowadzania zmian ważnych dla gospodarki i społeczeństwa w obawie, że będą musiały zapłacić miliardowe odszkodowania korporacjom międzynarodowym. W ramach mechanizmu ISDS spory wnoszone przez inwestorów przeciw państwo rozstrzygają specjalne sądy arbitrażowe, powoływane ad hoc, czyli wraz z pojawieniem się sprawy do rozstrzygnięcia. Najbardziej popularne to: ICSID przy Banku Światowym i UNCITRAL przy ONZ.

Kto decyduje o wyborze konkretnego sądu?
Inwestor, a sędziami (arbitrami) są prywatni prawnicy, zatrudnieni na ogół w wielkich, nastawionych na zysk, międzynarodowych kancelariach prawniczych. Prawnicy ci zresztą mogą w jednych sprawach występować jako sędziowie, a w innych jako obrońcy interesów jednej ze stron.

Ten brak stałego podziału na sędziów i obrońców jest patologią pozwalająca na niezwykłe manipulacje przy rozstrzyganiu sporów. W praktyce rolę arbitrów w większości spraw rozstrzyganych przed wszystkimi sądami arbitrażowymi pełniło dotychczas jedynie kilkunastu prawników. To oni prowadzili większość spraw, w których przyznano miliardowe odszkodowania na rzecz inwestorów. Sądy arbitrażowe nie tylko dlatego różnią się istotnie od zwykłych sądów. Przede wszystkim nie są niezależne, jak sądy powszechne, ale wręcz, jak pokazuje praktyka, mocno wspierają interesy inwestorów. Te kancelarie często zachęcają ich do występowania z roszczeniami przeciw rządom, oczekując odpowiednio wysokich wynagrodzeń dla siebie i rekrutujących się z ich grona arbitrów z tytułu prowadzenia postępowań arbitrażowych.

Kolejne korzystne wyroki, wydawane na rzecz inwestorów przez sądy arbitrażowe, stanowią w istocie ważną promocję tego „biznesu arbitrażowego”. Należy też podkreślić, że zarówno wszczęcie postępowania przez sądem arbitrażowym, jego przebieg i rezultaty są tajne, jeżeli jedna z stron tego sobie życzy. W rezultacie tajność tych spraw występuje praktycznie zawsze i żadna informacja nie jest w stanie dotrzeć do opinii publicznej, a podatnicy nie są w stanie dowiedzieć się, jak wielkie środki korporacja zdoła wyciągnąć z budżetu danego państwa. Uderzające jest to, że Stanom Zjednoczonym tak mocno zależy na tym, by umowa TTIP zawierała mechanizm ISDS, że wręcz grożą, że umowy tej nie zaakceptują bez tego mechanizmu. Pozwala to mieć jak najgorsze obawy co do działań, które mogą podjąć amerykańskie korporacje wobec państw Unii.

Warto podkreślić, że na ratyfikację czeka wynegocjowane już, w całkowitej dyskrecji i tajności, porozumienie gospodarcze i handlowe CETA (Comprehensive Economic and Trade Agreement) między Kanadą a Unią Europejską, niosące praktycznie te same zagrożenia co umowa TTIP. Jeżeli CETA wejdzie w życie, to zawarty w nim mechanizm ISDS otwiera drzwi do znacznego wzrostu liczby roszczeń inwestorów, w szczególności wchodzących w skład zarejestrowanych w USA grup kapitałowych, a mających swe filie i oddziały w krajach Unii. W umowie CETA definicja „inwestycji” oraz „inwestora” został ujęta bardzo szeroko, co bardzo rozszerza pole do sporów między rządami a korporacjami i zwiększa szanse tych ostatnich na wysokie odszkodowania.

Powiedziała Pani, że ISDS powstało z myślą o stosowaniu go w krajach słabszych ekonomicznie, niedysponujących wiarygodnym systemem sądowniczym. Europejski wymiar sprawiedliwości ma się chyba jednak całkiem dobrze?
Wielkie korporacje forsują zapis dotyczący ISDS w umowie TTIP, bo w sporach między państwami wolą nie poddawać się wymiarowi sprawiedliwości w ramach demokratycznego państwa prawa. Preferują sądy prywatne, korporacyjne, gdzie są zdecydowanie większe szanse na rozstrzygnięcia zgodne z ich interesem. Można założyć, że wprowadzane przez państwa w trybie demokratycznym różne regulacje dotyczące różnych obszarów życia gospodarczego i społecznego przez sądy krajowe, w tym trybunały konstytucyjne, zostaną uznane za zgodne z konstytucją. W ten sposób gigantyczne nieraz roszczenia inwestorów zagranicznych zostałyby oddalone, natomiast możliwości zasądzenia odszkodowań są znacznie większe w przypadku rozstrzygania sporu przez sądy arbitrażowe. Jest wiele przykładów pokazujących, że stosowany dotychczas w umowach bilateralnych mechanizm ISDS uległ faktycznemu zwyrodnieniu, doprowadzając w istocie do wyłudzenia przez korporacje zagraniczne z budżetów krajowych odszkodowań wynoszących miliardy dolarów. Komisja Europejska i władze krajów członkowskich Unii powinny skoncentrować swoje wysiłki na tym, by wyeliminować tę patologię z międzynarodowego handlu i inwestycji. To, że takie sądy istnieją już od dawna nie powinno być żadnym argumentem za ich dalszym utrzymywaniem, stały się one bowiem jednym z istotnych narzędzi ekspansji korporacji międzynarodowych kosztem państw i ich obywateli. Poza tym, nie ma żadnego uczciwego uzasadnienia dla uprzywilejowanego traktowania inwestorów zagranicznych w porównaniu z krajowymi podmiotami gospodarczymi.

Nam chyba powinno na tym szczególnie zależeć, bo wiemy z autopsji do czego prowadzi ISDS. Vide przykład Eureko, któremu nasze państwo musiało wypłacić ogromne odszkodowanie oraz kilkunastu innych spraw toczących się przed arbitrażem.
Polska powinna uwolnić się od mechanizmu ISDS istniejącego w ramach dwustronnych umów z innymi krajami Unii (zawieranych jeszcze w latach ‘90), gdyż jest on sprzeczny z zasadami unijnego rynku wewnętrznego. Jest korzystny dla zachodnich inwestorów, a dla naszego kraju niesprawiedliwy, nie podlegający żadnej demokratycznej kontroli. W interesie krajów zachodnich nie leży wypowiadanie tych umów, bo to ich korporacje były jedynymi beneficjentami tego mechanizmu. O interesy Polski powinny zadbać polskie władze. Podobnie sytuacja wygląda, jeżeli chodzi o umowy bilateralne z krajami spoza Unii, w tym ze Stanami Zjednoczonymi. Rozwijająca się w kontekście dyskusji o TTIP coraz większa świadomość dotychczasowej i przyszłej szkodliwości mechanizmu ISDS powinna być silnym bodźcem dla polskiego rządu do podjęcia działań na rzecz odejścia od tej patologii. Kraje starej Unii nie miały dotychczas ze Stanami Zjednoczonymi umów zawierających mechanizm ISDS. Wiele z tych krajów obawia się, że mechanizm ten, jeżeli byłby zawarty w TTIP, podporządkuje ich politykę gospodarczą i społeczną interesom amerykańskich korporacji.

Inny problem, na który zwracają oponenci TTIP dotyczy rolnictwa i jakości produktów żywnościowych. Standardy jakościowe produktów amerykańskich są znacznie niższe niż europejskie. O GMO już nawet nie wspominając, bo jak zapewnia Ministerstwo Gospodarki, mandat, który otrzymała KE od państw członkowskich do negocjowania umowy TTIP, nie obejmuje tej kwestii.
Realizacja umowy TTIP otworzyłaby szeroko rynek Unii Europejskiej dla produktów żywnościowych ze Stanów Zjednoczonych. Ponieważ nie ma tam obowiązku oznaczania żywności wyprodukowanej przy użyciu GMO, więc można mieć obawy, że wielka masa takich produktów trafi, niejako tylnymi drzwiami, także na rynek Unii, unikając dostosowania się do unijnych wymogów dotyczących stosowania organizmów modyfikowanych genetycznie. Komisja Europejska zapewnia, że TTIP nie wpłynie na obniżenie standardów dotyczących bezpieczeństwa żywności, gdyż planuje prowadzić z rządem USA stały formalny dialog w tej sprawie. Powstaje zatem pytanie czy taki dialog może stać się barierą skutecznie powstrzymującą masowy napływ produktów żywnościowych z USA, gdzie wymagania wobec nich są zdecydowanie mniejsze niż w Unii. Trzeba też mieć świadomość, że cele związane ze zniesieniem, a przynajmniej ze znacznym złagodzeniem stosowanych przez Unię restrykcji w imporcie żywności z krajów trzecich stanowiły jeden z kluczowych czynników starań wielkiego biznesu rolnego ze Stanów Zjednoczonych o podjęcie przez rząd tego kraju działań na rzecz TTIP. Korzyści dla amerykańskiego biznesu rolnego oznaczają koszty i zagrożenia dla rolnictwa w Unii.

José Bové w wywiadzie opublikowanym w „Krytyce Politycznej” mówił: „Traktat w tej formie, w jakiej jest obecnie negocjowany, otworzy rynek europejski na zalew mięsa i zbóż ze Stanów […]W Stanach są tylko 2 miliony farm i są to na ogół wielkie przedsiębiorstwa rolne, których właścicielem jest biznes. Zwłaszcza w branży mięsnej, gdzie mamy takich gigantów jak Tyson Foods, sprzedający co roku produkty spożywcze wartości ponad 20 miliardów dolarów”
Poważnym ostrzeżeniem, także dla polskiego rolnictwa, powinny być doświadczenia wynikające z funkcjonującego od 1994 r. umowy o wolnym handlu między USA, Kanadą i Meksykiem – NAFTA (North American Free Trade Agreement). W odniesieniu do rolnictwa Stany Zjednoczone zawarły dwa odrębne porozumienia: jedno z Kanadą, zawierające znaczące ograniczenia w dostępie do rynku rolnego, a drugie z Meksykiem , przewidujące szeroką liberalizację dostępu do meksykańskiego rynku dla towarów rolnych z USA. Niczym nieograniczony napływ taniej, silnie subsydiowanej przez państwo, żywności ze Stanów Zjednoczonych do Meksyku doprowadził do upadku wielkiej liczby meksykańskich gospodarstw rolnych, likwidację ponad 2 mln miejsc pracy w rolnictwie, degradację dużych obszarów wiejskich, z których znaczna część ludności musiała wyemigrować, głównie do Stanów Zjednoczonych (często nielegalnie). Obawami napawają też inne doświadczenia Meksyku, jak słabszej ekonomicznie strony umowy NAFTA, a mianowicie duża destabilizacja gospodarki meksykańskiej na skutek ekspansji amerykańskich koncernów. Znalazła ona wyraz nie tylko w masowym napływie także towarów przemysłowych i destrukcję lokalnej wytwórczości, ale również w rabunkowej eksploatacji surowców (w tym srebra, a także ropy i gazu), poważniej zanieczyszczającej powietrze, wodę i glebę. Okres 20 lat udziału Meksyku w porozumieniu NAFTA zaowocował drastycznym wzrostem nierówności społecznych. Było to wynikiem przechwycenia przez garstkę osób i firm korzyści z liberalizacji handlu, a także radykalnym ograniczeniem praw pracowniczych, w tym dotyczących płacy minimalnej. Ta neoliberalna ideologia związana z wcielaniem w życie zasad NAFTA ostatecznie boleśnie dotknęła społeczeństwo Meksyku. W Polsce powinniśmy uważnie patrzeć, kto lobbuje za TTIP.

Czy TTIP może doprowadzić do szerokiej prywatyzacji i deregulacji usług publicznych? Danuta Hübner zapewniała podczas styczniowej debaty w Warszawie, że absolutnie nie ma mowy o negocjowaniu w ramach TTIP obszarów dotykających prywatyzacji służby zdrowia czy praw pracowniczych
Mimo pojawiających się zapewnień ze strony Komisji Europejskiej, że usługi publiczne (w tym edukacja, ochrona zdrowia, dostawy wody, transport ) mają być wyraźnie wykluczone z TTIP, to w wielu krajach Unii, w tym nawet w Wielkiej Brytanii, istnieją poważne obawy, że firmy z USA, oczekujące na podstawie umowy TTIP takiego samego traktowania, jak podmiotów krajowych, przejmą część sektora ochrony zdrowia i edukacji. Możliwe dzięki TTIP nasilenie procesu wprowadzania rynku do sfery usług publicznych stworzy nowe pole do przechwytywania przez sektor prywatny publicznych pieniędzy przeznaczonych na te usługi, drastycznego pogorszenia dostępu do tych usług dla większości społeczeństwa. Pociągnie to dalszy wzrost nierówności społecznych ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami dla spójności społecznej, a ostatecznie stabilności i bezpieczeństwa państwa. Jeżeli usługi publiczne nie zostaną wyraźnie wyłączone w samym tekście umowy TTIP, to zawsze będzie istniało zagrożenie, że amerykańskie korporacje będą starały się wymusić, choćby przez mechanizm ISDS, korzystne dla siebie rozwiązania. W odniesieniu do służby zdrowia obaw tych nie rozprasza opublikowany 26 stycznia 2015 r. list Cecilii Malmström, Komisarza UE ds. Handlu (NE/pcc/S(2015)310775). Z jednej strony mówi się w nim, że kraje członkowskie mają pełną swobodę decydowania o tym, kto ma świadczyć usługi zdrowotne i TTIP nie zmieni tego stanu, a z drugiej strony Komisarz wskazała, że prywatny rynek usług zdrowotnych ma kluczowe znaczenie dla Unii Europejskiej. Ważne jest więc, jej zdaniem, by polityka handlowa Unii sprzyjała uzyskiwaniu przez firmy świadczące te usługi do rynków międzynarodowych takich jak USA, jak również by prowadziła do zwiększenia konkurencji w dziedzinie tych usług na rynku Unii. Jeżeli uwzględni się postępujący, w zasadzie bez rozgłosu, w Polsce proces prywatyzacji szpitali, to faktycznie warunki do rozwoju konkurencji w usługach zdrowotnych będą coraz lepsze, kosztem destrukcji publicznej służby zdrowia. Więcej publicznych pieniędzy trafi do niezwykle ekspansywnych firm prywatnych, w tym amerykańskich.
Jeżeli chodzi o prawa pracownicze, to rzeczywiście nie stanowią one tematu negocjacji w ramach TTIP, ale sama realizacja tej umowy może wpłynąć na istotne ograniczenie tych praw w wyniku nasilenia konkurencji między podmiotami z UE i USA.

W artykule „Le Monde Diplomatique” mówiąc o korzyściach dla obywateli przywołuje zawrotną kwotę: „3 centy na głowę”. Czy faktycznie o takie zyski dla nas toczy się gra? Na czym opierają się takie wyliczenia?
Analizując prezentowane przez Komisję Europejską i inne podmioty argumenty, że TTIP wpłynie na przyśpieszenie wzrostu gospodarczego należy mieć świadomość, że wynikają one z badań i analiz przeprowadzonych przez ośrodki wspierające ideologię wolnego handlu oraz organizacje działające na rzecz korporacji. Istotną cechą tych opracowań jest pominięcie w nich kosztów i zagrożeń społecznych związanych z realizacją tej umowy. W analizach tych nie bierze się pod uwagę, że szeroki zakres deregulacji i prywatyzacji prowadzi do silnego ograniczenia istniejących w Unii Europejskiej osłon społecznych. Nawet jednak z analiz zamówionych przez Komisję Europejską wynika, że ewentualne pozytywne efekty realizacji umowy TTIP będą nieznaczne z punktu widzenia przyśpieszenia wzrostu gospodarczego (roczny dodatkowy przyrost PKB rzędu 0,04 proc.), a do tego mogłyby ujawnić się w zasadzie w dość odległej przyszłości. Uderzające jest też to, że szacowany poważny wzrost wymiany handlowej (rzędu 30%) przełożyłby się jedynie na ten marginalny dodatkowy wzrost gospodarczy. Wskazuje to, że celem TTIP nie jest wzrost gospodarczy, a pośrednio dobrobyt społeczny, tylko poprawienie warunków dla globalnego handlu. Poza tym można założyć, że korzyści przypadną przede wszystkim korporacjom, a nie pracownikom, co wzmocniłoby występującą także w Polsce tendencję dotyczącą spadku udziału płac w PKB. Z tego względu eksponowany w tych analizach wzrost dochodu przeciętnego gospodarstwa domowego w Unii o około 500 euro jednorazowo (a nie rocznie) też trudno uznać za argument na rzecz TTIP zwłaszcza jeżeli uwzględni się różnorodne koszty (w tym presję na obniżkę płac).

Jakieś uzasadnienie?
Pełniejszy obraz skutków TTIP wyłania się z badań, które w październiku 2014 r. opublikował ekonomista Jeronim Capaldo ( Tufts University, USA).Pokazują one wyraźnie negatywne skutki TTIP dla wzrostu PKB i eksportu, co doprowadzić może do utraty co najmniej 600 tys. miejsce pracy w krajach Unii Europejskiej. Autor ten podważył zastosowane modeli CGE (Computable General Equilibrum)w analizach pokazujących korzystne skutki TTIP, ponieważ w modelu tym nie uwzględniono żadnego negatywnego wpływu tej umowy na zatrudnienie. Zwrócił też uwagę na to, że na podstawie modeli CGE przewidywano same pozytywne efekty umowy NAFTA, a tymczasem jej realizacja od 1994 r. boleśnie uderzyła m.in. w rynek pracy. Zwolennicy NAFTA, podobnie jak zwolennicy TTIP, też obiecywali przyspieszenie wzrostu gospodarczego, nowe miejsca pracy i lepsze warunki socjalne. Tymczasem realizacja tej umowy, niezwykle korzystnej dla wielkich korporacji z USA, przyczyniła się do utraty ponad 900 tys. miejsc pracy w samych Stanach Zjednoczonych i zamknięcia ponad 300 tys. firm rodzinnych w Meksyku. Umowa NAFTA stała się w praktyce silnym czynnikiem delokalizacji działalności gospodarczej i przesuwania jej przede wszystkim do Chin.

prof. Leokadia Oręziak - SGH / DGP
Prof. zw. dr hab. Leokadia Oręziak, Kierownik Katedry Finansów Międzynarodowych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie