Część przedsięwzięć budowlanych z powodu braku dostaw stali ze wschodu Europy może być tymczasowo zatrzymana. Ceny wielu materiałów wystrzelą w górę.

Po wybuchu wojny w Ukrainie największym problemem branży budowlanej jest ograniczony dostęp do stali. To jeden z kluczowych materiałów wykorzystywanych przy realizacji dróg, remontach torów oraz w budownictwie mieszkaniowym.
Wstrząs większy niż pandemia
– W ciągu tygodnia wszystko się zawaliło. Huty zarówno w Polsce, jak i w Europie przestały przyjmować zamówienia na stal. Dostawy, które były realizowane, też zostały wstrzymane. Stali jest tylko tyle, ile mają dystrybutorzy na składach – mówi Iwona Dybał, szefowa Polskiej Unii Dystrybutorów Stali (PUDS).
Huty nie przyjmują zamówień, bo w dużej mierze z Ukrainy, ale także z Rosji trafiały do nich tzw. stalowe slaby, czyli półprodukty, z których walcowane i kształtowane były finalne produkty.
– Huty mówią nam teraz, że zaprzestały produkcji stali na trzy–sześć miesięcy. To jest ogromny problem, bo pojawiła się realna groźba, że budowy zostaną zatrzymane – wskazuje Artur Popko, prezes Budimeksu.
Z Rosji, Białorusi i Ukrainy rocznie do Polski docierało 3 mln ton stali, czyli ok. 23 proc. całego importu. PUDS zaznacza, że w niektórych wyrobach wschodni sąsiedzi byli dominującymi dostawcami. Przykładowo gruba blacha gorącowalcowana w dużej mierze była sprowadzana z Rosji. Iwona Dybał przewiduje, że najpewniej zajmie trochę czasu, zanim huty udrożnią nowe ścieżki sprowadzania półproduktów. Trzeba będzie też sprowadzać więcej stali spoza Europy, np. z Chin, Turcji i Indii czy Korei Południowej. – W tym przypadku wyzwaniem będą jednak rosnące koszty transportu – przewiduje dr Damian Kaźmierczak, główny ekonomista Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa.
Artur Popko spodziewa się, że w najbliższych tygodniach cena stali może podskoczyć o 30–50 proc. Iwona Dybał spodziewa się zaś, że wojna w Ukrainie może wywołać na rynku surowców znacznie większy wstrząs niż COVID-19. Przypomnijmy, że rozruszanie w wielu krajach inwestycji po pandemii spowodowało gigantyczny wzrost cen materiałów – w przypadku stali nawet o ponad 100 proc. w skali roku.
Znaleźć sposoby
Branża budowlana widzi już także inne problemy. W ciągu tygodnia o prawie 25 proc. podskoczyła cena ropy. Z nią ściśle powiązana jest zaś cena asfaltu. Firmy budowlane usłyszały, że za tonę tego materiału zamiast 2 tys. zł muszą płacić 2,5 tys. zł. W dodatku w niektórych rejonach pojawiły się braki paliwa do maszyn budowlanych. Firmy liczą na to, że te ostatnie kłopoty są przejściowe.
Drastyczny wzrost cen kluczowych w budowlance materiałów i surowców – stali, asfaltu i ropy – oraz obserwowany już odpływ pracowników z Ukrainy może spowodować kłopoty finansowe. Branża wskazuje, że zarówno Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, jak i resort infrastruktury muszą znaleźć sposoby pomocy dla firm realizujących kontrakty publiczne.
– Ministerstwo musi pomyśleć, jak niwelować drastyczne podwyżki materiałów. Inaczej znowu trzeba będzie się liczyć z falą upadłości firm – ostrzega Artur Popko. Według niego jednym z rozwiązań byłaby likwidacja 5-proc. limitu waloryzacji. Inny pomysł to automatyczne wyrównanie przez zamawiającego drastycznych podwyżek cen określonych materiałów. Firmy mówią, że nowe zasady trzeba określić dość szybko, bo w przeciwnym razie nie będzie też chętnych do składania ofert w nowych przetargach. Przy tak niepewnej sytuacji i spodziewanym drastycznym wzroście kosztów ustalanie ceny w zgłaszanej propozycji będzie bowiem prawdziwą ruletką.
GDDKiA na razie organizuje z firmami spotkania, na których stara się zbierać informacje o wszelkich kłopotach. Od wybuchu wojny takie rozmowy odbyły się już dwukrotnie. – Wspólnie z branżą analizujemy możliwe scenariusze – mówi Szymon Piechowiak, rzecznik Generalnej Dyrekcji.
Ministerstwo na razie wprowadziło jedynie zmiany przepisów, które mają ułatwić transport, co może być drobną ulgą także dla budowlanki. Chodzi o tymczasowe odstępstwa od reguł dotyczących czasu prowadzenia pojazdów przez kierowców. Od piątku mogą w ciągu doby prowadzić ciężarówkę czy autobus przez 11 godzin (dotychczas 9 godzin). Tygodniowy czas pracy kierowców nie może zaś przekroczyć 60 godzin (dotychczas 55 godzin). – Podobne odstępstwa tymczasowo wprowadzaliśmy w pierwszej fali pandemii. Według obserwacji nie doprowadziło to do pogorszenia bezpieczeństwa ruchu drogowego – ocenia Rafał Weber, wiceminister infrastruktury.