Porozumienie z Czechami w sprawie kopalni w Turowie nasz rząd określił mianem sukcesu. Nazwać by to raczej można serialem paradoksów, by nie powiedzieć absurdów.

Przypomina się anegdota z kozą. Rabin polecił rodzinie, która miała zbyt ciasne lokum, żeby wzięli kozę. Potem kazał im ją wyprowadzić i rodzina od razu poczuła ulgę. Podobnie z Turowem: sami sprowadziliśmy na siebie kłopot, żeby teraz ogłosić triumf. Łatwo policzyć, że „sukces” kosztować nas najpewniej będzie ok. pół miliarda złotych.
I tu pierwszy paradoks: brzmienie umowy z końca września było niemal identyczne z tym, które podpisano kilka dni temu. Różnica: czas obowiązywania umowy – ostatecznie Polsce udało się wynegocjować pięć lat zamiast siedmiu.
Użyję argumentu populistycznego, ale dającego pewną perspektywę: w tym samym czasie, gdy toczyły się rozmowy w sprawie Turowa, czyli jesienią ub.r., rząd odmówił wprowadzenia do refundacji leku dla dzieci z rdzeniowym zanikiem mięśni. Problemem była oczywiście cena: ok. 6–7 mln zł. Przeliczając na Turów: terapia jednego dziecka to dwa tygodnie braku podpisania umowy.
A mogliśmy tej kozy w ogóle nie wprowadzać i rozwiązać sprawę o wiele wcześniej, zanim trafiła do TSUE i zajęła się nią Komisja. Czesi w 2019 r. oszacowali koszty m.in. ochrony wody (bo największym zarzutem jest to, że działalność kopalni powoduje obniżenie wód gruntowych) na kilkakrotnie mniejszą kwotę.
Ale największym paradoksem Turowa jest to, że rząd dyskryminuje Polaków. Rządową narrację zdominowały dwa tematy: roszczeniowi Czesi oraz wtrącająca się w nie swoje sprawy Komisja Europejska i TSUE. Władze broniły energetycznego bezpieczeństwa Polski, a co z tematem zagrożenia środowiskowego dla Polaków? Rząd zgodził się chronić Czechów przed szkodliwymi czynnikami, a gdzie umowa z polskim społeczeństwem? Jeżeli Turów szkodzi Czechom, jeżeli tam drenuje wody, to w Polsce też to robi, choć PGE – właściciel kopalni, prowadzi wiele akcji na rzecz ochrony środowiska.
Czeskie organizacje pozarządowe po podpisaniu umowy ostro krytykują rząd za to, że sprzedał środowisko, zgodził się na działalność kopalni (do 2044 r.), określają to mianem zdrady czeskiego społeczeństwa. A zaraz po podpisaniu umowy w portalu Aktualne.cz pojawił się wywiad z burmistrzem niemieckiego przygranicznego miasteczka Zittau o zagrożeniu osuwania się terenu, które może być efektem prac kopalni. W Polsce liczy się to, że obroniliśmy bezpieczeństwo energetyczne, czy zdrowie też? O tym cicho sza.
Zagroziliśmy Czechom, że sprawę wyślemy do Szwecji do sądu arbitrażowego – bo inaczej traktują polską inwestycję niż swoje własne, żądają od nas ochrony, której sami nie stosują. Z tego, jak wynika z naszych informacji, zrezygnowaliśmy, tylko jakie ma to znaczenie dla naszego środowiska?
Trzecim paradoksem był „popis” polskiej dyplomacji. Zdumienie budzi to, w jak głupi sposób wprowadziliśmy kozę. Zgubiła nas pycha. Rzecznik generalny TSUE w swojej opinii zwrócił uwagę, że Polska spóźniła się o pięć miesięcy z przekazywaniem dokumentów dotyczących przedłużenia koncesji. Ale zdziwiło go także, że Polacy odmówili ustosunkowania się do kierowanych przez Czechy próśb, co nie spełnia „wymogów ducha solidarności, współpracy i wzajemnego wsparcia między państwami członkowskimi, ustanowionych w prawie Unii z myślą o skutecznym urzeczywistnianiu celu ochrony środowiska”. Gdybyśmy potraktowali Czechów po partnersku, kozy by tu nie było.
Lista błędów, które doprowadziły do sporu, jest dłuższa. Prawda jest taka, że jeszcze raz zlekceważyliśmy naszych południowych braci, których zawsze traktujemy z lekkim przymrużeniem oka. Ot, jeden z przykładów: kiedy Polacy nie odpowiadali na ich prośby, w lutym ub.r. Czesi postanowili wybrać się do Polski. W składzie delegacji był szef resortu środowiska. Ale kilka dni przed wyjazdem Czesi dowiedzieli się, że po naszej stronie przyjmie ich tylko wiceminister. Byli więc zmuszeni na szybko zmieniać skład, a gest odczuli jako afront. Spotkanie spełzło na niczym i jeszcze w lutym Praga pozwała Polskę. Kropką nad i było wyjście przed szereg szefa polskiego rządu Mateusza Morawieckiego, który ogłosił, że sprawy nie ma, bo Czesi zgodzili się wycofać skargę z TSUE. Godzinę później ówczesny szef czeskiego rządu Andrej Babiš powiedział coś zupełnie przeciwnego. Być może gdyby wyszli razem, nie byłoby takiego faux pas. Wtedy sprawa Turowa przedarła się do debaty publicznej, a memy z Morawieckim pojawiły się w czeskich mediach.
A szkoda. Bo z opinii rzecznika generalnego wynika, że nasze błędy były głównie proceduralne – jego opinia jest korzystniejsza dla Warszawy, niż mogliśmy się spodziewać. ©℗