Agresja Rosji na Ukrainę sprawiła, że pojawiły się postulaty przywrócenia poboru, choć zaledwie kilka lat temu postawiliśmy na armię zawodową. Ilość czy jakość w wojsku – to spór dłuższy niż liberałów z etatystami w ekonomii.
Agresja Rosji na Ukrainę sprawiła, że pojawiły się postulaty przywrócenia poboru, choć zaledwie kilka lat temu postawiliśmy na armię zawodową. Ilość czy jakość w wojsku – to spór dłuższy niż liberałów z etatystami w ekonomii.
Dopóki nasi przodkowie byli zbieraczami i myśliwymi i sprawnie posługiwali się łukiem czy oszczepem, armia zawodowa nie miała sensu. W razie zagrożenia i tak wszyscy potrafili walczyć. Sytuacja zmieniła się, gdy część naszych przodków porzuciła broń na rzecz rolnictwa – trzeba było chronić ich oraz owoce ich pracy. Wtedy pojawili się zawodowi wojownicy. Jednak ówcześni stratedzy mierzyli się z problemem, który do dziś pozostał nierozwiązany. Bo armia zawodowa może być mniej liczna, lecz lepiej wyćwiczona, ale armia z poboru może zgnieść lepiej wyszkolonego wroga samą przewagą liczebną. Na co więc postawić?
– Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Były epoki, w których lepsze okazywały się armie zawodowe, potem swój czas miały wojska z poboru, następnie znów zyskiwali zawodowcy – mówi płk dr hab. Juliusz Tym, szef katedry historii wojskowości Akademii Obrony Narodowej.
Armia rzymska była na początku powoływana na potrzeby kampanii. Apogeum jej siły były wojny punickie, kiedy Rzym – pomimo seryjnych klęsk – mobilizując kolejne armie, pokonał Kartaginę. Ale gdy tylko stał się imperium, okazało się, że musi toczyć wojny na kilku frontach jednocześnie, i to w odległych prowincjach – armię z poboru zastąpili zawodowi żołnierze. Lepiej wyszkoleni, których o wiele łatwiej było przerzucać. I to im właśnie Rzym zawdzięcza największe wiktorie – jak podbój Germanii i Brytanii.
Podobnej ewolucji doświadczyły armie europejskie w epoce nowożytnej. Kres powszechnej służbie rycerskiej położyły wyspecjalizowane jednostki: w 1415 r. pod Azincourt angielscy łucznicy wystrzelali kwiat francuskiego rycerstwa, zaś w 1454 r. zaciężna piechota zakonu krzyżackiego wybiła pod Chojnicami aż 3 tys. Polaków z pospolitego ruszenia. Te bitwy położyły kres wojskom powszechnym oraz dały początek rozwojowi armii zawodowych.
Możliwość długotrwałego szkolenia żołnierzy sprawiła, że pojawiały się kolejne wojskowe formacje: pikinierzy, arkebuzerzy, kirasjerzy czy muszkieterzy. Także husarze, będący efektem niemal stuletniej przemiany formacji lekkiej jazdy w kawalerię przełamującą. Główną bronią husarzy były sześciometrowe kopie, musieli także władać koncerzami (mieczami przeznaczony do kłucia), szablami, pistoletami i łukami, z kolei ich konie szkolono do zawracania w pełnym galopie. Wszystko to powodowało, że nie można byłoby być husarzem z poboru.
Skuteczność formacji zawodowych sprawiła, że pojawiły się duże armie stałe – najpierw w Niderlandach, a do końca XVII w. w reszcie państw Europy. Oficer przestał być przedsiębiorcą, który zawierał z władcą kontrakt i w zamian za odpowiednią sumę wystawiał na określony czas jednostkę, a stawał się opłacanym przez to państwo urzędnikiem. Armie stawały się profesjonalne od strzelca w pierwszym szeregu po oficerów zaopatrzenia. To w połączeniu z dyscypliną i musztrą pozwoliło tresować żołnierzy, armie stopniowo nauczyły się wykonywać skomplikowane manewry. XVIII-wieczne bitwy wyglądały jak krwawy balet. Ale krwawy tylko do pewnego stopnia, bo uzupełnienie strat było trudne – dlatego ówczesna sztuka wojenna traktowała bitwę jako przykrą konieczność. Chodziło raczej o zaszachowanie przeciwnika niż jego unicestwienie (bo wyszkolenie żołnierza było długotrwałe i kosztowne).
Receptą na zawodowców była armia z poboru. Jako pierwsza wprowadziła ją ponownie rewolucyjna Francja. Rekrutów uczono strzelać, zamiast wymyślnych manewrów postawiono na atak na bagnety. Taka armia nie bała się strat, bo łatwo je można było uzupełnić. – Uderzaj masą. Koniec ze sztuką wojenną, liczy się ogień, stal i patriotyzm – mawiał Lazare Carnot, twórca republikańskiej armii.
Kolejny krok uczynili Prusacy. – Brali niemal wszystkich do wojska na krótki okres, a potem przenosili do rezerwy. Do wojny z Francją Prusy przystępowały z armią liczącą 600 tys. ludzi, w ciągu trzech miesięcy zwiększyły ją do 1,2 mln. To rozwiązanie zaczęto kopiować – mówi prof. Michał Kopczyński, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Możliwość powołania pod broń milionów oraz pojawienia się broni, która nie była skomplikowana w obsłudze, spowodowały, że armia zawodowa straciła rację bytu. Przewaga masy była tak duża, że nawet pojawienie się samolotów czy czołgów nie przekreśliło armii z poboru. Bo o zwycięstwie w obu wojnach światowych zdecydowały potencjał przemysłowy oraz zdolności mobilizacyjne. US Army liczyła przed wybuchem II wojny niespełna 200 tys. żołnierzy, w 1945 r. – już 8,5 mln. To zadecydowało, że armia z poboru była niekwestionowaną królową bitew przez kilka dziesięcioleci.
Sytuacja zaczęła się zmieniać pod koniec XX w. Najpierw Brytyjczycy – podczas konfliktu o Falklandy-Malwiny – pokazali, że nieliczni zawodowcy są w stanie pokonać liczniejszych poborowych. Jednocześnie Amerykanie zaczęli wyciągać wnioski z wojny wietnamskiej, podczas której obowiązywał pobór. Doszli do wniosku, że nasycenie armii elektroniką oraz pojawienie się nowych systemów uzbrojenia – które znacznie zwiększyło siłę ognia – wymaga znakomitego wyszkolenia żołnierzy. A więc trzeba zatrudniać profesjonalistów. – Okazało się, że nie ilość, ale jakość miała decydujące znaczenie. Przykładem są obie wojny w Zatoce Perskiej. Przed pierwszą armia Saddama była jedną z najliczniejszych na świecie, mimo to jej pogrom był całkowity – podkreśla prof. Kopczyński. Istotnym argumentem za postawieniem na armie zawodowe był także rozpad ZSRR. Skoro zniknęło zagrożenie z jego strony, to armie nie musiały być już tak liczne. Jednak agresywna polityka Władimira Putina powoduje, że znów politycy oraz wojskowi zadają sobie pytanie – jakość czy ilość. Historia nie daje odpowiedzi, ale podpowiada, jakie kryteria mogą decydować o tym, że zwycięża armia zawodowa lub powszechna.
Pierwszym z nich jest technika i nowe formy uzbrojenia. Często w momencie wprowadzania są one na tyle zaawansowane, że wymuszają zaangażowania zawodowców. Gdy w okresie wojny stuletniej pojawiły się pierwsze działa, były one odpowiednikiem dzisiejszych systemów tarczy antyrakietowej. Już samo załadowanie armaty wydawało się niemal czarnoksięską sztuką i trwało często godziny. Jednak już sam wystrzał – bo celność była niewielka – robił niezwykłe wrażenie.
Nowe typy broni są drogie, a to powoduje, że nie ma sensu oddawać ich w ręce słabo wyszkolonych rekrutów. – A im bardziej skomplikowane uzbrojenie, tym droższy proces szkolenia żołnierzy. Jednak – bo zawsze jest jednak – nie każdy żołnierz zawodowy musi od razu być pilotem F-16 – zauważa prof. Tym. A z czasem wynalazki militarne powszednieją i technologie stają się dostępne dla maluczkich. Ten proces sprzyja armii z poboru. – Im wyższa kultura techniczna społeczeństwa, tym sprawniejsze będą siły zbrojne, mimo że będą uzupełniane żołnierzami z poboru – podkreśla Tym. Dzięki temu zmniejsza się koszt i skraca czas przekształcenia poborowego w żołnierza. Przykładem jest wprowadzenie nowych typów karabinów w XIX i XX w. – najpierw ładowanych od tyłu, a potem maszynowych – w uprzemysłowionej Europie. Do ich obsługi nie byli potrzebni zawodowi żołnierze.
Równie ważne jest to, jak długo trwa konflikt i jak duże będzie zaangażowanie toczącego go państwa. – Obecnie widzimy przewagę profesjonalistów nad żołnierzami z poboru. Ale w przypadku konfliktów na wielką skalę straty w ludziach są znacznie większe niż w misjach stabilizacyjnych i trudno je uzupełniać. W przypadku armii zawodowej nie ma szans, aby w krótkim czasie wyszkolić odpowiednio liczne rezerwy – podkreśla prof. Tym.
Brytyjczycy na przełomie XIX i XX w. byli w Europie wyjątkiem; jako posiadający rozległe imperium kładli nacisk na flotę i zawodową, świetnie wyszkoloną armię, która uśmierzała niepokoje w koloniach. Pierwsza wojna światowa pokazała, że jeden angielski piechur wart był kilku z poboru innych państw. Przekonali się o tym Niemcy pod belgijskim Mons, gdy ich tyraliery dostały się pod ogień Brytyjczyków. Niemieccy dowódcy byli przekonani, że ich przeciwnicy są uzbrojeni w broń maszynową – tak szybko i celnie strzelała zawodowa piechota. Jednak w tej wojnie zawodowcy wykruszali się równie szybko jak wojsko z poboru i dlatego Anglicy musieli zacząć masowo powoływać własnych obywateli.
Podobne działanie pozwoliło Rzymianom przetrwać w czasie II wojny punickiej klęski pod Trebią, Jeziorem Trazymeńskim czy Kannami. Mimo porażek całych armii Rzym powoływał kolejne, które w końcu dzięki Scypionowi Afrykańskiemu rozgromiły Kartaginę. Na pewno doświadczenia historyczne w przypadku konfliktów długotrwałych wskazują wyższość armii z poboru.
Organizacja to kolejny czynnik, który może zdecydować o wyższości poboru nad armią zawodową lub odwrotnie. W momencie powstawania armii rewolucyjnej nie doszło do żadnych znaczących wynalazków militarnych. Karabiny i armaty były takie same jak 20 lat wcześniej. – Mieliśmy za to zmianę taktyczną: wprowadzono atak kolumną, co było receptą na szyk kordonowo-liniowy. Skuteczną, bo gdy armia francuska chciała zająć Niderlandy, posługując się starą taktyką, dowódcy habsburscy mówili, że na sankiulotów wystarczą baty – podkreśla prof. Kopczyński.
Obecnie zmiany w technologii militarnej powodują, że rośnie rola niewielkich jednostek. Wprowadzenie w XXI w. indywidualnej łączności każdego żołnierza i podpięcia go do sieci komputerowej, dzięki czemu można mu w rzeczywistym czasie dostarczać informacje, spowodowały niesamowity jakościowy skok w drużynach piechoty. Żołnierze nie tylko mogą się porozumiewać z kolegami czy widzieć to, co oni, lecz także mogą otrzymywać informację ze zwiadu satelitarnego czy dronów, mogą w końcu sami kierować wsparciem ogniowym i ostrzałem artylerii. Taka jednostka jest warta kilku innych. Ale – by była skuteczna – wymaga długotrwałego szkolenia, opanowania zaawansowanej techniki i zorganizowania dużego zaplecza, czyli zmian organizacji, które wskazują raczej na armię zawodową.
Dlatego na razie armia zawodowa ma przewagę nad żołnierzami z poboru. – Era wojny tysięcy czołgów i milionów ludzi przedzierających się przez bramę smoleńską się skończyła. Ale to nie oznacza, że nie powinno być szkoleń w zakresie wojny terytorialnej. To, co się dzieje – co określamy mianem wojny hybrydowej – wymaga cofnięcia się w czasie. Bo nie zawsze technika gwarantuje sukces. I ludzie wojskowo przeszkoleni, będący w rezerwie, mogą się okazać przydatni. Jednak raczej nie ma sensu wysyłać ludzi na 3 lata przymusowo do koszar – podkreśla prof. Kopczyński.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama