Od wyjścia z recesji transformacyjnej aż do 2020 r. nie było ani jednego roku, w którym produkt krajowy brutto by spadł.
Od wyjścia z recesji transformacyjnej aż do 2020 r. nie było ani jednego roku, w którym produkt krajowy brutto by spadł.
Niemal cały nasz trzydziestoletni (już z roczną górką) marsz ku gospodarce rynkowej odbywał się w takt mniejszych czy większych kryzysów gospodarczych, które dotykały różnych części świata. Czasem bardzo daleko, lecz w dobie narastającej globalizacji – co dotyczy zwłaszcza rynków finansowych – to, ile godzin samolotem dzieli nas od kraju, który właśnie popadł w tarapaty, nie ma tak wielkiego znaczenia. Może poza takim, że gdzieś jeszcze nie otwarto giełd, podczas gdy w innej części świata indeksy się już załamały.
Te krachy czasem nas nieco spowalniały, czasem trochę poniewierały, ale od wyjścia z recesji transformacyjnej, z okresu spadku aktywności gospodarki, która towarzyszyła przestawieniu jej z torów centralnego planowania na wolny rynek, aż do 2020 r. nie było ani jednego roku, w którym produkt krajowy brutto by spadł.
Sam początek transformacji nie przypadł na najszczęśliwszy moment. Inna sprawa, że gdyby na świecie nie było napięć, to być może i u nas zmiany jeszcze przesunęłyby się w czasie.
Na świecie koniunktura osiągnęła szczyt w 1988 r., zaś później wzrost systematycznie spowalniał. W 1991 r. wyniósł tylko 2,6 proc., najmniej od 1982 r. Po fali deregulacji rynków finansowych na Zachodzie najpierw zapanował optymizm, ale później przyszło za to zapłacić – poczynając od czarnego poniedziałku z 1987 r., przez kryzysy bankowe w szeregu krajów na przełomie lat 80. i 90., aż po gwałtowne wahania kursów walut z punktem kulminacyjnym w postaci wypadnięcia funta brytyjskiego z europejskiego węża walutowego w 1992 r. Dorzućmy do tego jeszcze pierwszą wojnę w Zatoce Perskiej i wywołany nią skok ceny ropy naftowej oraz problemy całego rozpadającego się bloku wschodniego – i mamy nieco pełniejszy, choć nadal mocno uproszczony obraz otoczenia, w którym u nas zmieniał się system gospodarczy.
Minęła chwila, my wyszliśmy cokolwiek na prostą (pamiętacie Strategię dla Polski Grzegorza Kołodki?) i zaczęła się fala kryzysów na wschodzących rynkach. Jeszcze przed Kołodką, pod koniec 1994 r., w Meksyku zdewaluowano peso, co doprowadziło do ucieczki stamtąd międzynarodowego kapitału. Nam chwilę wcześniej udało się zrestrukturyzować pozostające po PRL zadłużenie wobec zagranicznych prywatnych wierzycieli, czyli wobec Klubu Londyńskiego. W tym samym czasie w kłopoty wpadła gospodarka Węgier.
Niecałe trzy lata później (Polska już w OECD – Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, określanej długo jako klub wysokorozwiniętych państw) fala kryzysów przetoczyła się przez azjatyckie tygrysy: Koreę, Tajlandię, Indonezję, żeby wymienić te najważniejsze. Znów spore wahania walut, znów obawy o inne wschodzące rynki, w tym nasz (zwłaszcza że do pewnego stopnia mieliśmy sytuację podobną jak kraje azjatyckie: szybko rosnący deficyt na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego, czyli dużo więcej kupowaliśmy za granicą niż zagranica u nas). I znów skończyło się na strachu – choć mieliśmy też własne problemy: powódź tysiąclecia, a makroekonomicznie: boom konsumpcyjny, który spowodował zatrzymanie systematycznego spadku inflacji (w 1997 r. średnio wynosiła już mniej niż 15 proc.). Na strachu i na fiasku pierwszej fali koreańskich inwestycji w Polsce – na czele z produkcją samochodów przez Daewoo. Rok 1997 stał za to pod znakiem kryzysu i recesji w Czechach.
Z Czechami łączyło nas niewiele, dużo więcej z Rosją, która w ostry kryzys wpadła w 1998 r. Rosja była wtedy trzecim co do wielkości (po Niemczech i Włoszech) odbiorcą naszego eksportu. Załamanie wschodniego rynku sprawiło, że rok później znalazł się on już pod koniec pierwszej dziesiątki. Powodując kłopot dla sporej części naszego przemysłu i przyczyniając się do wzrostu bezrobocia, które po recesji transformacyjnej stopniowo się obniżało i właśnie spadło poniżej 10 proc. Wtedy trend się odwrócił. W 2002 r. – zasługa chłodzenia gospodarki, które miało pomóc (i pomogło) w ostatecznym zduszeniu inflacji, ale też zmiany w metodologii – dobiło do 20 proc.
Nie ziściły się obawy, że z początkiem 2000 r. staną komputery z powodu pluskwy milenijnej, ale parę miesięcy później mieliśmy pęknięcie pierwszej bańki internetowej. Odczuwalne głównie w Ameryce, lecz mocno w dół poszła i nasza giełda. Kryzys dotcomów mógł nas jednak w sumie niewiele obchodzić. Bardziej obchodziła nas dziura Bauca: perspektywa gigantycznego wzrostu deficytu budżetu związana z niskimi wpływami z podatków, ponoszeniem kosztów wprowadzonych parę lat wcześniej czterech wielkich reform (administracji, emerytur, szkolnictwa i zdrowia), wydatków socjalnych. Jarosław Bauc dziurę nie tyle stworzył, ile ogłosił, ale skojarzenie pozostało na dłuższy czas. Tak jak plan Hausnera, zaproponowany parę lat później przez wicepremiera z kolejnego rządu – SLD, by przeciwdziałać narastaniu długu publicznego. Konkurencję na skojarzenia z nazwiskiem wygrywa jednak Marek Belka, który jako minister finansów wprowadził podatek od zysków kapitałowych.
Podatek Belki pojawił się zaraz po dziurze Bauca i przed planem Hausnera. Dziś, niestety, zupełnie zapomniany jest bochenek Kołodki. Grzegorz Kołodko w 2002 r. po raz drugi został ministrem finansów i na wielkim bochnie chleba wyjaśniał, że ilość pieniędzy w budżecie nie jest nieskończona.
Jeszcze w 2004 r. nasz budżet trzeba było łatać na wszelkie sposoby, choć na świecie był okres wzrostu o skali niewidzianej od dekad, a chwilę potem byliśmy już bez mała krainą mlekiem i miodem płynącą. Ożywieniu sprzyjało to, że przypadło na czas bez większych zawirowań gospodarczych czy finansowych na świecie, stopy procentowe były niskie, a dzięki postępującej globalizacji inflacja również – wszystko zachęcało do konsumowania, zadłużania się i inwestowania w domy. To na świecie. U nas włączyły się dwa nowe silniki napędowe dla gospodarki: jednym były pieniądze unijne, dzięki którym zaczął się szybko poprawiać stan naszej infrastruktury, drugim – kredyty hipoteczne napędzające rynek nieruchomości. Co z tego, że walutowe.
Na świecie czar zaczął pryskać w 2007 r., a na dobre znikł 15 września 2008 r. Datę łatwo zapamiętać, bo tego dnia zbankrutował bank Lehman Brothers i na dobre zaczęło się to, co niedługo nazwano globalnym kryzysem finansowym. Na Zachodzie upadały lub też były ratowane niemałym kosztem dla podatników kolejne banki, firmy ubezpieczeniowe, wydawało się, że gospodarki stają niemal z dnia na dzień, my tymczasem byliśmy zieloną wyspą (warto zaznaczyć, że już wcześniej Polska cieszyła się opinią jedynego kraju, który po pierwszym okresie transformacji nie wpadł w dołek).
Końcówka pierwszej i druga dekada tego stulecia to już właściwie czas nieustającego kryzysu – zwłaszcza w strefie euro. Zaczęło się od Grecji, szybko uświadomiono sobie, że w kiepskim stanie są też Włochy, Hiszpania, Portugalia… Gdyby od nowa zrobić nabór do strefy euro, mało komu udałoby się spełnić kryteria, przede wszystkim te mówiące, że dług publiczny aplikanta nie powinien przekraczać 60 proc. PKB (wiadomo, że i przed startem unii walutowej robiono tu wyjątki). Problemy były też po drugiej stronie naszej granicy – na czele z konfliktem ukraińsko-rosyjskim, który znów wpłynął na nasz handel z Moskwą. O tym, co działo się w Ameryce Łacińskiej, nie warto się rozwodzić. Medialnie wygrywa Wenezuela, gdzie udało się dojść z inflacją do 35 tys. proc. w skali roku, ale w permanentnych kłopotach są i największe kraje tego kontynentu, jak Brazylia i Argentyna. A nie zapominajmy o bliższej nam Turcji, o której głośno jest w ostatnim czasie, ale ponad 25-proc. inflacja była tam już trzy lata temu.
I znów: na nas to wszystko jakby nie miało wpływu. Fundusze unijne, niskie stopy procentowe, rosnące wydatki publiczne, a mimo to stosunkowo niski deficyt finansów publicznych (lekko podpierany podatkami sektorowymi, ale pamiętajmy, że o ile PiS nałożył podatek bankowy i – z dużymi oporami – handlowy, to podatek miedziowy pojawił się za czasów PO) i równocześnie wysoki wzrost gospodarczy oraz dość niska inflacja.
Sielski obrazek popsuła dopiero pandemia. Pierwszy raz od niemal trzech dekad całoroczny PKB okazał się niższy niż rok wcześniej. Inflacja najpierw przygasła, by w ostatnich miesiącach wybuchnąć ze zdwojoną energią. Deficyt finansów publicznych podskoczył, choć problemów z finansowaniem nie było, bo pomógł bank centralny. Równocześnie bezrobocie przez cały czas jest niskie. Na pozór sytuacja wygląda nieźle. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że gospodarcze suwaki cokolwiek się porozjeżdżały.
Nie jest tak, jak przed dwiema dekadami, gdy trzeba było równocześnie regulować wiele z nich – z dużymi oporami i niemałym kosztem. Ale regulacja, jaka będzie musiała nastąpić – ściślej: będzie musiała być kontynuowana – w nowym roku, zaboli. Pewnie nie tak, jak 20 lat temu, gdy co piąta osoba zdolna do pracy jej nie miała (przynajmniej oficjalnie). Lecz dwa miliony rodzin spłacających hipoteki też się liczą. Mimo wszystko nie należy się obawiać, że kolejny kryzys może zacząć się od nas. Powody są dwa. Pierwszy: jesteśmy za mali. Drugi: poprzedni jeszcze się nie skończył.
Nie należy się obawiać, że kolejny kryzys może zacząć się od nas. Powody są dwa. Pierwszy: jesteśmy za mali. Drugi: poprzedni jeszcze się nie skończył
Reklama
Reklama