Gdy matka natura tworzyła prezent dla ludzkości w postaci rynku, dała nam także urządzenie pod nazwą mechanizmu rynkowego. Działa on w ten prosty sposób, że gdy rośnie podaż towaru, to maleje jego cena, co skłania nabywców do zwiększania popytu na ten towar. A wtedy automatycznie ustala się poziom równowagi między podażą, popytem a ceną.
Jednak człowiek potrafił dokonać nadzwyczajnego wyczynu wobec rynku pracy, ustanawiając odmienną regułę jego funkcjonowania. Rosnącej podaży szczególnego towaru w postaci pracy towarzyszy od wieków malejący popyt, z tendencją spadkową jego ceny, czyli płacy, którą od zbliżenia się do zera powstrzymuje siła związków zawodowych i akt interwencyjny państwa jako zorganizowanego społeczeństwa, wyrażony w formie
płacy minimalnej i zasiłku dla bezrobotnych.
Zwichnięcie rynku pracy ma związek z postępem technicznym i wytwarzaniem urządzeń zastępujących pracę żywą. W rezultacie na wyprodukowanie wyrobu finalnego potrzebna jest coraz mniejsza jej ilość. I bardzo dobrze, że proces ten, nazywany w futurologii robotyzacją, ulega przyspieszeniu, bo od niego zależy wzrost dobrobytu ludzkości. Trzeba jednak przyznać, że matka natura miała
prawo przypuszczać, że dzięki darowi inteligencji człowiek zdoła wymyślić sposób na skuteczną działalność regulacyjną państw, wykraczającą poza interwencyjne uśmierzanie buntów pracowniczych i działania zapobiegające jedynie absurdalnie niskim płacom. Przy tej okazji pora zwrócić uwagę na pewien historyczny paradoks w funkcjonowaniu strony podażowej miejsc pracy. Otóż nawiązywanie do ustroju komunistycznego w celu porównywania sytuacji, w której państwo było monopolistycznym pracodawcą ze szkodą dla interesów pracowniczych, z systemem gospodarki wolnorynkowej, w której pracownicy mogą sobie wybierać oferty od działających konkurencyjnie prywatnych pracodawców, stanowi zwodniczą drogę analizy. Jak dowodzi praktyka, w gospodarce wolnorynkowej o podaży miejsc pracy też decyduje monopol, wprawdzie nie państwa, lecz kapitału.
Kapitał jako monopol decydujący o liczbie miejsc pracy w gospodarce – poza krótkim okresem
polityki welfare state (państwa opiekuńczego, lata 50.–80. XX w.) – opowiadał się za zmniejszaniem podaży miejsc pracy w pogoni za zyskiem. I jest to taka właściwość, która – gdy nie zostanie naprawiona – może wspomóc zwyrodniały rynek kapitałowy, o którym za chwilę, w doprowadzeniu do upadku obecnej odmiany kapitalizmu.
W miarę jak nabrzmiewa zagrożenie w postaci nadmiernego bezrobocia, a w ślad za nim znanych z historii buntów pracowniczych, coraz poważniejsze jest pytanie, czy ludzkość zdoła zapobiec samodestrukcji rynku pracy pod naporem kapitału i niewydolności słabnących wobec niego państw. Propagowanie hasła „świat bez pracy” w połączeniu ze współczesnym postulatem ideologicznym „świat bez państwa”
może być interpretowane albo jako intencja wzniecania buntów społecznych w celu przyspieszenia likwidacji państw, albo jako wskazywanie wizji zastąpienia rynku pracy regułą samozatrudniania się wolnych jednostek. Pierwsza ewentualność otwiera drogę do wszechwładzy kapitału nad „wolnymi” od pracy i od przymusu państwa jednostkami. Druga ewentualność stanowi natomiast zachętę dla społeczeństw, aby oswajały się z radzeniem sobie w drodze wprowadzania
gospodarki naturalnej, czyli wytwarzania żywności i innych środków utrzymania na własne potrzeby i – wobec braku dochodów pieniężnych, zarezerwowanych dla coraz węższej warstwy dobrze sytuowanych członków społeczeństwa – do prowadzenia wymiany towaru za towar. Czy jednak społeczeństwa ulegną podpowiadanej okazji powrotu do epoki kamienia łupanego? Powrót do pierwotnej natury w beletrystyce jest przedstawiany atrakcyjnie, lecz ekonomia musi ostrzegać, że działoby się to za cenę samodestrukcji rynku pracy, a w odczuciu jednostek – zredukowania sensu życia i godności człowieka.
Rosnącej podaży szczególnego towaru w postaci pracy towarzyszy od wieków malejący popyt, z tendencją spadkową jego ceny, czyli płacy
W swojej pierwotnej postaci rynek kapitałowy był godny podziwu. W jego ramach człowiek mógł sobie kupić na własność kawałek fabryki lub porcję majątku wielkiego banku, mając oszczędności osiągalne w warunkach otrzymywania przyzwoitej przeciętnej płacy. Był to rezultat – oceniany analogicznie do pierwowzoru rynku pracy – gestu matki natury w postaci rynku kapitałowego, uszlachetniającego kapitalizm i stwarzającego szansę jego ewolucji w kierunku ustroju akceptowalnego dla większości każdego społeczeństwa cywilizacji zachodniej.
Warto jednak spojrzeć na współczesne budowanie rynku kapitałowego w gospodarce na przykładzie polskich doświadczeń w procesie transformacji, realizowanych we współdziałaniu ze specjalistami uniwersytetów Harvardzkiego i Chicagowskiego. Gdy na początku naszej transformacji trzeba było czekać aż półtora roku na utworzenie Giełdy Papierów Wartościowych, a w ciągu tego okresu zachęcano Polaków do kupowania różnych fabryk w całości, niektórym polskim obywatelom musiało wydawać się to dziwne. Odczucie takie potęgowało to, że zachęty te były poprzedzone pozbawieniem społeczeństwa oszczędności w drodze zastosowania tradycyjnej metody hiperinflacji z powodu niedostatku towarów w sklepach. A tymczasem majątek państwowy, będący dorobkiem społeczeństwa z okresu komunizmu, nadawał się do przekształcenia w małe porcje, czyli akcje, i udostępnienia go do sprzedaży dla ludności za pieniądze wypracowane przez poprzednie pokolenia zamiast odbierania tych pieniędzy z kieszeni obywateli metodą hiperinflacji jako jednego z pierwszych kroków terapii szokowej. Hasło „kupujcie fabryki” powtarzane niemal codziennie w mediach musiało brzmieć nieco szyderczo dla Polaków z opróżnionymi kieszeniami, ale wrażliwość społeczna została skutecznie zneutralizowana słynnym hasłem Lecha Wałęsy działającego w tandemie z Leszkiem Balcerowiczem: „Sto milionów dla każdego”, z informacją, że będzie to uwłaszczenie społeczeństwa zamienionym w pieniądze majątkiem państwowym. Z samego założenia było to fikcją, a raczej przykrywką wobec wadliwego podejścia do denacjonalizacji majątku oraz wobec przewrotnego sposobu wdrażania prawdziwego rynku kapitałowego (był to najpierw rynek majątku w naturze, niedostępny dla Polaków).
Gdy wreszcie tworzono giełdę, wykorzystano – deformującą mechanizm rynkowy – metodę zablokowania podaży akcji tylko pięciu spółek, z jednoczesnym zachęcaniem do kupowania ich akcji nawet przez drobnych ciułaczy, czyli w warunkach pobudzania masowego popytu. Ukazała się też oficjalna odpowiedź przedstawiciela rządu na pytanie opinii publicznej, dlaczego dopuszczono do tego, że cena giełdowa akcji ukształtowała się na poziomie przekraczającym cenę emisyjną siedmiokrotnie. Odpowiedź brzmiała: „Trzeba ją akceptować, bo takie jest prawo rynku”. Był to znaczący początek wpajania społeczeństwu przeświadczenia, że „rynek zwyrodniały to też rynek”, a w terminologii akademickiej wyjaśnienie to miało odpowiednik, że „rynek ma prawo nie mieć konkurencji doskonałej, bo taka przecież nie istnieje”.
W następnych latach stało się oczywiste, że państwa, na czele z USA, nie są zdolne do zapewnienia prawidłowego funkcjonowania rynków kapitałowych. W sferach działania tych rynków daje się odczuwać zbyt mała obecność skutecznej myśli prawnej. Podstawowa gra giełdowa dla wielkich spekulantów polega na tworzeniu i przecinaniu bąbli kursowych, czyli na kierowaniu kształtowaniem się kursu wybranych do spekulacyjnych działań akcji, a ściślej biorąc, kupowaniu ich w dużych ilościach w krótkim czasie, gdy są bardzo tanie. Po podkręceniu kursu potentat nie bierze udziału w dalszych zakupach i czeka, aż pragnący się załapać na bąbla zwykli gracze podbiją cenę wysoko, a główny spekulant rzuca wtedy do sprzedaży w dużych ilościach swoje akcje i szybko się ich pozbywa, drenując kieszenie zwykłych graczy. Cała gra spekulacyjna polega na blefowaniu i ma skłaniać innych graczy do błędnych decyzji. Jest to więc gra podobna do pokera, a cała giełda robi wrażenie szulerni przypominającej znane od wieków w takich miejscach podrzucanie kostek, jakie obecnie podobne są do tych wyciosanych w dawnych wiekach z kamienia łupanego.
Konkluzja dla obu najważniejszych rynków w gospodarce światowej musi przywodzić na myśl tendencję poważnego deformowania ich definicyjnych reguł i naruszania wymogów konkurencyjności uczestników z powodu działań wielkich potentatów o charakterze monopoli i monopsonów (forma rynku, na którym istnieje tylko jeden odbiorca oraz wielu dostawców pewnego towaru lub usługi). Trudno uznać ich działania za zgodne ze standardami cywilizowanego świata.
Marian Guzek, profesor ekonomii Uczelni Łazarskiego w Warszawie