Salony fryzjerskie i kosmetyczne czekają na ogłoszenie kolejnych obostrzeń jak na wyrok. Choć wiele notuje wzmożony ruch, to ponownego zamknięcia mogą nie przetrwać.

Polacy nie wierzą, że zapowiadany przez rząd całkowity lockdown skończy się tydzień po Wielkanocy. Dlatego po informacji o zamknięciu branży usługowej zaczęli masowo zapisywać się do kosmetyczek i fryzjerów. Chcą skorzystać z ich usług, póki mogą.
– Tak jest od początku tygodnia. Sama też obdzwaniam klientów i pytam, czy nie chcą zmienić terminu. Zainteresowanie jest ogromne. Dlatego zamierzam pracować do późnych godzin nocnych nie tylko w najbliższych dniach, ale też w sobotę i niedzielę. Do piątku nie uda mi się bowiem obsłużyć wszystkich chętnych – mówi Agnieszka, właścicielka salonu fryzjerskiego w Warszawie.
Podobna sytuacja jest w salonach należących do The Sadovsky BarberShop. Z tą jednak różnicą, że tu nie ma już szans na zmianę terminu. Klienci zapisani w tygodniu tuż przed świętami nie mają więc co liczyć na przyjęcie w razie lockdownu.
– Od dawna mamy komplet. Nasi klienci zapisują się regularnie, co dwa tygodnie. Dlatego umówienie się na wizytę w ostatniej chwili jest niemożliwe – mówi Oleksandr Sadovyi, właściciel The Sadovsky BarberShop.
Poza tym klienci dublują terminy, czyli zapisują się podwójnie. – Mają umówioną jedną wizytę w tym tygodniu i drugą bliżej świąt. To na wypadek, gdyby jednak nic się nie zmieniło – tłumaczy kosmetyczka z podwarszawskiego Piaseczna.
Ale są też takie placówki, w których sytuacja jest odwrotna. – W poniedziałek klienci masowo się przepisywali. Od wczoraj mamy coraz więcej takich, którzy rezygnują. Uznają, że nie warto iść do fryzjera, skoro na święta przyjdzie im zostać w domu – mówi Bobbys Karampotis, rozwijający sieć salonów pod marką Trendy Hair Fashion, i dodaje, że niezależnie od tego, co się wydarzy, już ponosi konsekwencje i obawia się o przyszłość. – Obroty spadły o 35 proc. W tej chwili ledwo wystarcza nam na opłacenie rachunków, i to mimo że musieliśmy się pożegnać z częścią personelu. Dlatego nie wiem, co się stanie po kolejnym lockdownie, czy nie podzielimy losu tych, co zbankrutowali – mówi Bobbys Karampotis. – Na odrobienie dotychczasowych strat potrzeba przynajmniej roku.
Także Oleksandr Sadovyi zastanawia się, co będzie dalej. Nie wyklucza, że zamknie jeden ze swoich punktów, bo nie będzie miał z czego uregulować rachunków.
Przedsiębiorcy mówią, że nie mają oszczędności. To, co dostali w ramach tarcz, wydali, a na zgromadzenie kapitału nie było szansy w związku ze spadkiem liczby klientów. – Branża beauty przeżywa obecnie największy kryzys od 89/90 r. Nastroje są naprawdę ponure i możemy śmiało stwierdzić, że COVID „zaorał” ją w bezprecedensowym stopniu – uważa Michał Łenczyński, założyciel inicjatywy Beauty Razem. I dodaje, że przychody branży w 2020 r. spadły o 46 proc. w porównaniu do 2019 r.
– Ten spadek uwzględnia zyski z I kwartału przed wybuchem pandemii, więc w rzeczywistości jest obecnie jeszcze większy – wyjaśnia. Z tego powodu już teraz 2/3 przedsiębiorców zastanawia się nad zamknięciem bądź zawieszeniem działalności. To efekt tego, że 89 proc. firm wychodzi na zero lub przynosi straty.
– Cała branża generuje 300 tys. miejsc pracy, więc zagrożonych jest 200 tys. z nich – wylicza Michał Łenczyński. Dlatego inicjatywa Beauty Razem wystosowała list do premiera, ministra rozwoju, PFR i rzecznika MSP, by zamiast zapowiadanego lockdownu wprowadzić dla sektora systemowe wsparcie. W liście powołuje się na wypowiedzi wirusologów, według których zamknięcie branży byłoby nieracjonalne. Przede wszystkim dlatego, że klienci zapisują się na godzinę i nikt nie przychodzi o innej porze, bo nie zostanie wpuszczony. Do tego inicjatywa przytacza słowa lek med. Jadwigi Caban-Korbas, specjalisty ds. zdrowia publicznego: „Jestem absolutnie przekonana, że obiekty fryzjersko-kosmetyczne nie są rozsadnikami zakażeń. Procedury na czas epidemii są dobrze opracowane”.
– Mamy nadzieję, że uda się obronić sektor przed restrykcjami. Szczególnie że w prowadzonych dotychczas rozmowach słyszeliśmy, że nie ma w planach jego zamykania – dodaje Michał Łenczyński.
Przedsiębiorcy potwierdzają, że rządowa pomoc wprowadzona po pierwszym lockdownie pomogła im przetrwać do dziś. Mogli liczyć na umorzenie składek ZUS do trzech miesięcy, na postojowe, jednorazową pożyczkę do 5 tys. i dofinansowanie dla pracowników z urzędu pracy.
– Teraz jednak pomoc jest rozdawana po kodach PKD. Istnieje w związku z tym zagrożenie, że wiele firm się na nią nie załapie. Dlatego już od dłuższego czasu apelujemy o zmianę zasad. Na razie bezskutecznie – mówi dr Piotr Wolny, dyrektor Biura Północnej Izby Gospodarczej.
Tego obawiają się też przedsiębiorcy, dlatego nieoficjalnie mówią, że tym razem nie będą mieli oporów, by zejść do podziemia.