900 mld euro, czyli niemal tyle, ile dwukrotne PKB Polski, ma kosztować zdaniem ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego polska droga do neutralności klimatycznej.
Mówił rzecz jasna o całej gospodarce i perspektywie 2040 r., ale suma i tak robi wrażenie. Minister był w swoim mateczniku, Siedlcach (jest szefem PiS okręgu siedlecko-ostrołęckiego) na Ogólnopolskim Szczycie Gospodarczym. Chwilę wcześniej w Brukseli podał kwotę 915 mld euro. Ale przecież 60 mld zł w tę czy w tę nikomu chyba większej różnicy nie zrobi. Choć za tyle można by małą, no, może malutką, elektrownię atomową zbudować.
Napisałam elektrownię atomową? Nie, nie uprzedzam faktów, nadal nikt decyzji w tej sprawie nie podjął, proszę się nie łudzić. Znaczy podjął, pan minister Tchórzewski, pan minister Piotr Naimski, który zapowiedział już aż sześć reaktorów w naszym kraju, pan premier Mateusz Morawiecki też gdzieś w sercu już zapewne tę decyzję podjął. Widocznie zapomnieli nam po prostu oficjalnie powiedzieć, że decyzja kierunkowa rządu w tej sprawie zapadła. Ale może oni podobnie jak my czekają na Politykę Energetyczną Polski do 2040 r.? Jest poprawiana od listopada, ale resort zapowiedział, że do końca września dokument po poprawkach zobaczy światło dzienne i będzie konsultowany. Dla porządku tylko przypomnę, że to właśnie dziś jest ostatni dzieńwrześnia.
Ztego dokumentu zapewne dowiemy się też, ile w końcu na Bałtyku będziemy mieć morskich farm wiatrowych. Na pewno więcej niż dzisiaj, gdyż łączna ilość mocy zainstalowanych na polskim morzu wynosi zero. Ale pan minister Tchórzewski też nam to w Siedlcach wytłumaczył. Otóż powiedział, że OZE, czyli odnawialne źródła energii, były wręcz celowo wyhamowywane, bo Polska czekała na zatwierdzenie przez Brukselę tzw. rynku mocy. Chodzi o mechanizm, który pozwala wytwórcom prądu płacić nie tylko za jego produkcję, ale i gotowość do niej w szczycie, czyli de facto nowe moce, co w polskich realiach, w których prawie 80 proc. energii elektrycznej produkuje się z węgla kamiennego i brunatnego, oznacza wsparcie bloków węglowych.
Ale żeby nie było, Bruksela się na to zgodziła, co niewątpliwie (i tu bez uszczypliwości) jest zasługą negocjacji ministra Tchórzewskiego. Sęk w tym, że UE „klepnęła” nam rynek mocy już w lutym 2018 r. Nie rozumiem więc, czemu przez kolejne półtora roku OZE dalej były w zamrażarce. Dopiero niedawno znowelizowana została ustawa, która nieco ulży lądowej energetyce wiatrowej zabitej w roku 2016 tzw. ustawą antywiatrakową, czyli odległościową, która zabrania stawiania wiatraków w odległości mniejszej niż 10H (czyli dziesięciokrotność wysokości masztu) od zabudowań mieszkalnych. Do tego ustawę o morskiej energetyce wiatrowej zamknięto w zamrażarce. Z dobrych wiadomości jednak odnotować można zwrot w stronę słońca. Po pierwsze, znowelizowana niedawno ustawa o OZE sprawiła, że prosumentami, a więc konsumentami jednocześnie produkującymi energię, mogą być nie tylko osoby fizyczne, ale i firmy. Po drugie natomiast, program „Mój prąd” resortów energii i środowiska polegający na dofinansowywaniu indywidualnych instalacji fotowoltaicznych naprawdę działa i cieszy się zainteresowaniem. W piątek minister Tchórzewski powiedział, że jest już ok. 900 wniosków na 5 MW i kwotę 4 mln zł, a wypłaty funduszy następują w około tydzień od złożenia wniosku. Jednak w zapowiedzi ministra, że w ten sposób może powstać aż 1200 MW mocy (cała moc zainstalowana w Polsce dziś to 44 tys. MW), to chyba jednak nie wierzę.